XVII. Układanki

2.6K 484 75
                                    

Jego usta smakowały miętową gumą do żucia i tanim sokiem jabłkowym, który kupili jeszcze na ziemi.
Całowali się nieśmiało, jak nastolatki, siedząc blisko siebie na diabelskim młynie.
Wokół błyskały kolorowe światła, a powietrze pachniało watą cukrową i wodą kolońską Bertranda, od której malarzowi kręciło się w głowie.
Tym razem pozytywnie.
Odsunęli się od siebie powoli, niechętnie, choć dłoń Jacka pozostała na kolanie niższego.
Obaj zarumienieni jak truskawki, malarz zdezorientowany, możliwe, że Jack nie mniej niż on.
Nie był pewien jak to się stało, w pewnym momencie ich usta po prostu się spotkały, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie, jakby tylko na to czekali.
Może tak było.
- Nie wiem co z tobą jest, że tak mnie do ciebie ciągnie - mruknął malarz, kiedy cisza między nimi się przedłużała.
Jack powoli obrócił głowę w jego stronę i uśmiechnął się lekko.
- Może to przeznaczenie? - spytał swobodnie.
Malarz zaśmiał się cicho, powiększając uśmiech blondyna.
- Może.
Jack obrócił się nieco, by móc swobodnie patrzeć na blondyna i nieco nerwowo oblizał usta, skubiąc zębami dolną wargę.
Ich przejażdżka dobiegała końca.
- Jak ci w ogóle idzie malowanie? - spytał chcąc chyba rozmawiać o czymkolwiek.
Malarz był mu za to wdzięczny, bo tak jak całowanie było w porządku, tak mgła niezręczności zaraz potem, była już nie do zniesienia.
- Kiepsko, szczerze mówiąc - odpowiedział nieśmiało kładąc dłoń na dłoni olbrzyma. - Wariat za nic nie chce mi wyjść.
- Och...
- Więc może - kontynuował Surre - Kiedyś namalowałbym ciebie?
- To byłby zaszczyt.

Potem szli obok siebie, ich ramiona skrzyżowane ze sobą.
Wieczór był dość ciepły, przyjemny, idealny na taki spacer.
Napięcie opuściło ich ciała, widmo niepowodzenia w muzeum odeszło, a raczej wycofało się, idąc kilka kroków za nimi.
- Swoją drogą... - zaczął Bertrand, kiedy szli przez cichy park. - Wierzysz w to całe... przeznaczenie?
Malarz leniwie podniósł wzrok by wbić go w niepewną twarz blondyna.
Mięśnie miał rozluźnione, jednak w zielonych oczach czaiło się coś dziwnego.
- Jeszcze nie jestem pewien - odpowiedział zgodnie z prawdą, patrząc w zielone tęczówki, które przez półmrok były nieco ciemniejsze. - Przekonuję się powoli do tej teorii.
Czuł na sobie jego wzrok i to nie pod względem cielesnym, blondyn patrzył prosto w jego oczy, prosto na niego.
- Powinienem to wszystko jakoś interpretować? - spytał cicho, jednak wciąż bezpardonowo, kiedy przez następne chwile nie zrywali kontaktu wzrokowego.
Jack dziwnie się zachowywał, oczy miał jakby szkliste, jakby miał zaraz zacząć płakać.
Zatrzymał się i malarz zrobił to samo, patrząc na niego zdezorientowany, kiedy rozplątywali swoje ramiona.
Stał prosto, patrząc na Bertranda, dłonie trzymał w kieszeni, nogi w lekkim rozkroku, kiedy Jack stał bokiem do niego, patrząc na ścieżkę przed nimi, widocznie bijąc się sam ze sobą.
Widmo powróciło.
Zatrzymali się mniej więcej po środku parku. Kilkanaście metrów przed nimi wejście na chodnik, za nimi diabelski młyn. Pomiędzy cienkimi drzewkami widać było przebiegającą obok ulicę, którą przejeżdżały samochody, po bokach ścieżki, wyłożonej ozdobnymi kamieniami, stały metalowe ławki, swoim wyglądem nie zachęcające do siadania.
Chyba, że ktoś lubił chodzić  z gumą do żucia przyklejoną do tyłka.
- Jack? - spytał cicho robiąc krok w jego stronę, pochylając się lekko, by od dołu spojrzeć na jego twarz, a kamyczki jęknęły pod jego obcasami.
Blondyn obrócił się ponownie w jego stronę, otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, w oczach mając nagle ogrom odwagi i zdecydowania.

Jego zachowanie było dla malarza absolutnie dziwne i trudne do zrozumienia, jednak co najdziwniejsze, nie czuł żadnego niepokoju, nie czuł się zagrożony, nawet jeśli stali sami w pustym ciemnym parku.
Nie miał pojęcia, kiedy stał się tak naiwny.
- Leon... chodzi o to, że - nie skończył, gdzieś przed nimi rozbrzmiały kroki, cichy śmiech, damski głos wypowiadający imię malarza.
Powoli, niechętnie oderwał wzrok od mężczyzny, by spojrzeć na ścieżkę oświetlaną ozdobnymi lampami.
W ich stronę szła czteroosobowa grupka, jedna kobieta, trzech facetów.
Poznał ją jeszcze zanim zdążyła wejść w pierścień światła, doskonale znał jej krok i głos.
Coline Valentina, przyjaciółka Stevena ze studiów, którą Surre poznał podczas jej stażu w szpitalu, kiedy to Felix siłą zaciągnął na zszywanie rozwalonego łuku brwiowego, który malarz rozciął sobie przy pijanym wychodzeniu spod prysznica.
Mówi się, że trudne chwile zbliżają i w pewnym sensie się to zgadzało, choć nigdy nie utrzymywał z kobietą bliższych kontaktów, przez jej sarkastyczne uwagi odnośnie sytuacji.
Obok niej szedł przygruby rudzielec o bladej twarzy i pijanym spojrzeniu, brunet o ostro zarysowanej szczęce i wysoki, świński blondyn trzymający w chudych palcach papierosa, wypalonego już niemalże do filtra.
Wszyscy ubrani zwyczajnie, w proste spodnie i bluzy, tylko Coline nie pasowała do nich ze swoją kawową spódnicą i ciemnymi ustami rozciągającymi się w uśmiechu.
- Co to za lizanie się po parkach panie Surre, m? - spytała przechylając głowę, sprawiając, że sytuacja stała się co najmniej dziesięć razy bardziej niezręczna.
O ile było to w ogóle możliwe.
Jack cicho chrząknął, brunet splunął na bogu ducha winną trawę, a malarz zaśmiał się niezręcznie, nie mając na to odpowiedzi.
Byłoby lepiej, gdyby nie jej szemrane towarzystwo, które patrzyło na niego jakoś nieprzychylnie.
- Rozumiem, rozumiem - mruknęła unosząc dłonie - Nie będziemy państwu przeszkadzać. Przekaż tylko proszę Stevenowi, że czekam, aż odda mi książkę. Przestał odbierać ode mnie telefony - mówiła mijając parę, klepiąc malarza po ramieniu.
- Jasne... - sapnął cicho, oglądając się za nią, krzyżując przy okazji spojrzenie z rudzielcem, który patrzył na niego tak, jakby wyrządził mu kiedyś jakąś krzywdę.
- Przepraszam... - mruknął malarz, przenosząc wzrok na olbrzyma. - Znajoma... co chciałeś powiedzieć?
Jack uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.
- To nie było nic ważnego, zdążyłem zapomnieć - odpowiedział już powoli ruszając z miejsca. - Idziemy? Zaczyna robić się chłodno, nie chciałbym, żebyś się przeze mnie przeziębił.
Surre przymknął nieco powieki, marszcząc lekko brwi, kiedy Bertrand już powoli ruszał.
- Ta... - mruknął i pełen wątpliwości z ociąganiem ruszył za nim.

__ __

Siedząc w wannie pełnej powoli stygnącej wody dokładnie analizował przebieg wieczoru.
Otoczony bielą płytek, starał się skupić i poukładać wszystko w głowie.
Bąbelki piany pękały cicho, szumiąc przy jego uszach, kiedy zanurzał się w cieple po sam nos.
Zachowanie Jacka było naprawdę dziwne, zupełnie jakby mężczyzna naprawdę wiedział coś, czego nie chciał powiedzieć.
Choć może gdyby nie pojawienie się Coline, wiedziałby już coś więcej.
Marszcząc brwi patrzył na swoje kolana wynurzające się spod piany i wody, niczym wzgórza odległej wyspy otoczonej wzburzonym morzem.
Zupełnie jak w muzeum, naprzemiennie układał poklei wszystkie wątki, by je częściowo tracić i zapominać, na rzecz coraz silniejszego bólu głowy, który pysznie zjadał jego cenne myśli.
Odświeżacz powietrza psiknął cicho, wprawiając malarza w lekki podskok i wciągnięcie części piany nosem.
W następnej chwili, to on kichał wściekle, wynurzając się brodą ponad wodę.
- Chuj - sapnął w końcu i niechętnie podniósł się wyłażąc z wanny, stając na miękkim dywaniku.
Towarzyszyło mu niewyobrażalnie dziwne uczucie, był ciekawy o co tak naprawdę chodziło i pomimo dziwaczności całej sytuacji, wciąż nie odczuwał ani grama strachu.
Tylko irytacje, bo nienawidził być niedoinformowany.
Wycierając się, patrzył na odbicie swojego nagiego ciała, dokładnie ścierając krople wody lśniące na jego ramionach i piersi.
Patrzą w dół, przysiadając na boku wanny, z niezadowoleniem stwierdził, że przydałoby mu się golenie.
Szybko jednak wrócił myślami na właściwy tor, od którego podświadomie próbował uciec.
Obiecał sobie, że dowie się wszystkiego, rozpoczynając małe dochodzenie.
A zacząć miał od Felixa, bo doskonale wiedział, które pytanie chce zadać jako pierwsze.
Zanim wyszedł naciągnął na siebie bokserki w słoneczka i zawiązując w pasie zielonkawy szlafrok wymaszerował z łazienki, idąc prosto w stronę kanapy, zdecydowanym krokiem.
Laurenty już spał, a przynajmniej tak się malarzowi wydawało, bo drzwi do jego pokoju były zamknięte.
Dobrze.
Felix siedział przed telewizorem, pijąc wodę z butelki. Oglądał jakiś film fantastyczny, a przynajmniej tak malarz wywnioskował, z widocznej na ekranie sceny, w której zamaskowany łucznik mówił coś do stojącego tyłem do niego, wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny.
Na oparciu kanapy leżała bluza chłopca, a pod ławą jego kapcie i zabawki, na które blondyn szczególnie uważał przy siadaniu.
Felix bez słowa podsunął mu talerz z kanapkami, który dotychczas stał po jego stronie.
- Mam głupie pytanie - zaczął cicho blondyn, postanawiając obrać bezpośrednią taktykę.
Felix obrócił głowę w jego stronę, pocierając lewą powiekę.
- Chyba ja powinienem wypytać ciebie jak poszła randka? - mruknął zakręcając wodę.
- Zapytasz za chwilę.
Mężczyzna uniósł lekko brwi, wpatrując się w brata, jakby ten postradał zmysły.
- Miałeś jakieś natchnienie w tej wannie czy co?
- Kto wybrał imię dla Laurentego? - spytał wprost, ignorując słowa brata.
Felix zmarszczył lekko brwi, podrapał się po głowie przylegając plecami do oparcia.
- Lily chciała go nazwać Horacy, mamie podobało się Patrycjusz...A tak, już pamiętam. Ja chciałem nazwać go Laurent, ale ty uparłeś się przy Laurentym i cały czas tak do niego mówiłeś na złość wszystkim.
Malarz zmarszczył brwi, czując pulsujący ból w skroniach.
Kłótnia mężczyzn z filmu wcale nie pomagała mu się skupić.
- Leon co jest?
Wszystko miał na wyciągnięcie ręki, elementy układanki wystarczyło jedynie poskładać, jednak te, jak kostki lodu parzyły jego palce i ślizgały się w dłoniach, wypadając na podłogę, by rozbić się na kilka mniejszych elementów.
Wszystko wydawało się tak logiczne i abstrakcyjne jednocześnie.
To wszystko sprawiało, że bolała go głowa.
- Leon? - Felix przysunął się bliżej, patrząc na niego zaniepokojony. - Co jest?
- ... Nie wiem Felix. Nie mam pojęcia.

Spiritus Movens | bxb✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz