Rozdział czterdziesty

2.1K 235 33
                                    

                       Harry

-Jak ty tam niby chcesz wejść?- Pyta mnie mój tata.

Wzruszam ramionami i z szerokim uśmiechem otwieram metalowe drzwiczki. Patrzę do środka i widzę jedynie długie, drewniane schody. Czyli lochów nie zasypano. Jest nadzieja, że ktoś tam jednak się znajduje. Może właśnie Louis.

-Tymi schodami w dół.

-I co zrobisz jak tam będą łowcy?

-Zabiję ich!- Zanim ktokolwiek może mi przeszkodzić, szybko wskakuję na schody i jak najciszej po nich zbiegam.

Słyszę zrezygnowane westchnienie ojca, a później kolejne kroki tylko że dużo wolniejsze od tych stawianych przeze mnie. Drewniane schody w połowie zakręcają w lewą stronę przez co wcześniej nie zauważyłem łowców, którzy stoją na ich dole.  Cicho się śmieję, bo nawet nie zdążyli przeładować swoich broni, a już leżą na ziemi z poderżniętymi gardłami.

Patrzę na ich krwawiące trupy gdy tata wraz z resztą kształtozmiennych zchodzą po reszcie stopni i patrzą na miejsca ciał ofiar.

-Ciekawe ile ich jeszcze mają...- Zastanawiam się na głos co widocznie jest błędem, bo już po chwili z pomieszczenia niedaleko wybiega jeszcze trzech łowców.

Jeden z nich oddaje cztery szybkie strzały we mnie lecz są chybione, bo mężczyzna nie znalazł nawet odpowiedniej pozycji do oddania strzału przez co jego ręka drgnęła.

Kolejna dwójka oddaje po jedym strzale w stronę reszty alf, ale żadna kula nikogo nie rani. Zabicie ich nie trwa długo i nawet ja tego nie muszę robić, bo czyni to dwójka alf, która wcześniej jechała innym samochodem.

Przez głośny odgłos wystrzałów z kilku kolejnych pomieszczeń wychodzą kolejni, tym razem odrobinę lepiej uzbrojeni łowcy. Jest ich dużo, ale są młodzi i nie są zbyt dobrze wyszkoleni, bo ich taktyka pozwala nam na rozproszenie się i atakowanie znienacka.

-Szukaj Louisa, my sobie poradzimy.- Tata mówi mi prosto do ucha i odchodzi by pomóc walczącym alfą.

-Mam nadzieję.- Mówię to jedynie do siebie, bo jestem pewien, że mój ojciec tego nie słyszy, gdyż jest zbyt pochłonięty walką.

Staram się przejść niezauważony z głównego miejsca naszego starcia, ale z pokoju obok, którego właśnie przechodzę, wybiegają dwaj, kolejni łowcy, którzy mnie zauważają, ale nie posiadają broni palnej jedynie nóż.

Walczę z nimi i mimo swojej ogromniej sprawności, ponoszą klęskę gdy przecinam ich gardła swoimi alfimi pazurami.

Ruszam szybkim krokiem nasłuchując jakiegokolwiek ruchu zza pozamykanych drzwi, żeby nie musieć otwierać każdych i niepotrzebnie narażać się na niebezpieczeństwo. Nagle przy końcowym pomieszczeniu słychać szelest siatki i przeładowanie broni.

Jest to ostatni pokój, więc jeśli tu nie będzie Louisa to będę sprowokowany do tego, żeby zacząć otwierać każde drzwi po kolei, bo muszę go znaleźć.

Mocno kopię w metalową powierzchnię, która przez użytą siłę wyłamuje się i wpada do pomieszczenia.

Pierwsze co widzę to łowca z pistoletem stojący obok Louisa.

Mojego Louisa.

Żywego Louisa.

Pięknego Louisa.

Który jest przecież w niebezpieczeństwie.

Rzucam się na mężczyznę i szarpię go, żeby broń z jego dłoni spadła na podłogę, a przy okazji muszę go trochę zniechęcić do dalszej walki, więc przecinam jego brzuch.

-Harry... - Słyszę jego kruchy, przestraszony głos, który nie ma już w sobie tej uroczej barwy pewnie przez zbyt wielkie zmęczenie. Chłopak jest nienaturalnie blady, ale nie ze strachu. Nie czuję go w powietrzu, w sumie to nie czuję nic. Nawet tego słodkiego zapachu omegi.

-Louis zamknij oczy.- Nie chcę, żeby wpadł w jakiś szok, kiedy zobaczy jego martwe ciało.

-Czemu?

-Nie chcę, żebyś wiedział jak go morduję.

-Nie, Harry nie możesz tego zrobić!- Widzę, że próbuję wstać, ale jego próba kończy się niepowodzeniem, więc zostaje tam gdzie siedzi.- On mi pomógł.

Jak łowca mógł pomóc wilkołakowi? Czy to w ogóle możliwe, legalne?

-Jak to?

-Dawał mi jedzenie i picie, a nawet antidotum. Nie zabijaj go.

-Louis... Jesteś tego pewny? Skąd wiesz czy nas zaraz nie zabije?

-On nie jest taki.

Co to znaczy? Mimo sprzeciwu alfy, puszczam mężczyznę, który od razu bierze głęboki oddech. Nawet nie wiedziałem, że go dusiłem.

Podchodzę do mojego chłopca i mocno przytulam. Chcę się zaciągnąć jego zapachem, ale nic nie czuję.

-Moja omega jest nieprzytomna.

-Co kurwa? Co mu zrobiłeś ty pierdolony chuju?!- Znowu chwytam mężczyznę, który patrzy na mnie z przerażeniem w oczach.

-To nie jego wina, on mi nawet pomógł. Mogłem się wcale nie obudzić po ostatniej próbie, ale on mi dał antidotum. Zostaw go, proszę. Zabij Jareda i Andreasa to przez nich. To wszystko ich wina.

-Z nimi się policzę na osobności. Odpowiedzą za każdą krzywdę jaka ci się stała, ale teraz muszę cię zabrać do domu. Do naszej zaufanej, nowej medyczki.

Biorę Louisa na ręce, a mężczyznę chwytam za szmaty i ciągnę za sobą. Idziemy długim korytarzem i dochodzimy do miejsca gdzie walka się zaczęła. Kilka trupów, kilku mężczyzn trzymanych przez trzy alfy.

-On też ma się u nas zjawić. Później pomyślę co z nim zrobię.- Popycham mężczyznę w stronę wilkołaków i kieruję się na schody, żeby wyjść z tego okropnego miejsca.

Od autorki: Przepraszam (znowu) że wczoraj nie było rozdziału, ale mam teraz na głowie trochę spraw rodzinnych i stajennych, więc nie mam czasu, żeby zebrać się i napisać jakiś lepszy rozdział.

Więc mam teraz do Was sprawę, a mianowicie:

Chcecie długie rozdziały co dwa-trzy dni?

Czy

Krótkie rozdziały codziennie? (Ale takie max 500-600 słów)

Możecie głosować haha

Dziękuję za każdą gwiazdkę i każdy komentarz ❤️

Dobranoc ❤️

I See Fire // Larry A/B/OOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz