Rozdział czterdziesty ósmy

3.4K 279 86
                                    

Woda. 

Wokół mnie jest tylko woda. 

Czysta, błękitna, chłodna wręcz zimna woda. 

Unoszę się  na jej powierzchni. Jestem lekki jak piórko latające przy mocnym wietrze. 

Nade mną bezchmurne, błękitne niebo i słońce - złote i rażące, przy okazji rzucające przyjemne, ciepłe promienie na moją twarz. 

Na lądzie drzewa, różne drzewa. Od tropikalnych palem, przez dęby, lipy, wierzby po krzaki z dzikimi owocami.

Płynę do brzegu. Dotykam stopami ciepłego, białego piasku z rozsypanymi gdzieniegdzie muszelkami. Mogę sam się poruszać. 

Gdzie ja jestem?

Rozglądam się, ale nikogo nie dostrzegam. 

Co ja tu robię?

Nagle coś się porusza wśród drzew, ale nie jest to jakiś mocniejszy powiew wiatru, nie, tam coś jest albo ktoś. Ktoś kto może mi pomóc. Ruszam w kierunku dźwięku. Przedzieram się przez gąszcz zieleni, która z daleka nie wyglądała na aż tak ciężką do przebycia. Gdy już chcę zrezygnować z dalszego poszukiwania coś znowu wydaje szelest, tym razem trochę bardziej na północny- zachód. Kieruję się w tamtą stronę i po kilku długich minutach lub sekundach (która jest godzina? Jak się tu znalazłem?) docieram do ścieżki. Nie jest często używana patrząc na to, że jest już trochę zarośnięta, mimo to widać, że do wyboru mam trzy kierunki - i oczywiście ten,  z którego przyszedłem, ale czy jest sens się cofać do miejsca gdzie już byłem?

Stoję w jednym miejscu przez jakiś czas, zastanawiając się dokąd mam iść. Decyzję pewnie podejmowałbym jeszcze przez dłuższy czas gdyby nie to,  że na ścieżce na zachód coś się znowu poruszyło, jakby nakazując mi iść tamtędy, więc ruszam. 

Patrzę pod nogi, ale jednocześnie staram się spoglądać też na otoczenie, żeby jakkolwiek określić swoje położenie lub zapamiętać jak najwięcej szczegółów przy tej ścieżce, żeby w razie wypadku nie krążyć w miejscu.

Nie wiem jak  długo idę, ale wiem, że dróżka nie ma żadnych skrętów, dziur czy cokolwiek przez co mogło by mi się coś stać lub mógł bym się zgubić. 

Końcem ścieżki jest niewielka polana, którą otaczają rosłe, kolczaste krzewy, a za nimi wysokie drzewa, tak, aby nie było tu innego wejścia niż przez tą jedną jedyną drogę. Nie mam odwagi wejść do środka, jakbym bał się, że nie znajdę już innego wyjścia i mam ochotę zawrócić, a później wybrać inny kierunek, gdy nagle gdzieś z gąszczu słyszę ciche skomlenie z bólu. 

Muszę pomóc temu zwierzęciu, pewnie to jego rodzina mnie tu zaprowadziła, żebym jako człowiek coś zdziałał. 

-Halo! Gdzie jesteś?- Mam ochotę walnąć się w łeb, bo jakie zwierze mi odpowie. Może je właśnie jeszcze bardziej przestraszyłem. Jednak moje obawy znikają wraz z kolejnym piskiem teraz połączonym z odrobinę głośniejszym szczeknięciem. 

Wchodzę na polanę i idę piętnaście kroków przed siebie, następnie skręcam w prawo i robię kolejne dziewięć kroków. Wśród kujących krzewów zaplątany jest wilk, karmelowy, mały wilk. 

Stara się nie ruszać, bo wie, że jeśli coś zrobi to wpadnie jeszcze mocniej w naturalne sidła, już wystarczająco jego sierść pokryta jest krwią. 

-Cześć wilczku, chcę ci pomóc się wydostać, mogę?- Zwierze leciutko kiwa głową, jakby mnie rozumiało, a nawet pozwalało mi na jakiś większy ruch w jego kierunku. 

Podnoszę prawą dłoń na wysokość jego pyska, aby wilk najpierw mnie obwąchał, poznał mój zapach i wiedział, że nie jestem jego wrogiem, a przyjacielem, który chce dla niego dobrze. Dla bezpieczeństwa dotykam jeszcze jego delikatnego lecz poranionego pyska i głaszczę jego pozlepianą i brudną sierść, oczywiście na tyle, ile pozwalają mi gałęzie. Później kucam koło krzaka i staram się odsunąć jedną z większych gałęzi, jednak niechcący przejeżdżam ostrym kolcem po tylnej nodze wilka i czuję ból w mojej lewej kończynie, z której po chwili zaczyna lecieć krew. Muszę być bardziej ostrożny. 

Gałęzie są twarde i długie, a kolce na nich bardzo ostre, więc gdy tylko ich lekko dotknę, od razu ranię się w palce, więc również łapy wilkołaka zaczynają powoli krwawić. Po długim czasie udaje mi się połamać i odchylić na tyle dużo gałązek, aby wilk mógł sam wyskoczyć z miejsca swojego uwięzienia, niestety nie wszystko idzie tak łatwo, bo nie zauważyłem wcześniej jednego patyka, który podczas wyjścia zwierzęcia mocno przecina jego brzuszek, więc i ja na tym cierpię. Rana na moim brzuchu jest niegłęboka, ale krew z niej bardzo szybko leci, przez co jestem zmuszony położyć się na chwilę na trawie, bo nie lubię widoku własnej krwi lecącej z jakiejkolwiek części mojego ciała. 

Zamykam oczy wciąż uciskając ranę, jakby to magicznie miało by mi pomóc, niespodziewanie czuję chropowaty, ciepły język na moich dłoniach i części brzucha, której nie mogę zakryć. Wilk zlizuje moją krew, a nawet zauważam, że rana zaczyna znikać, więc przytulam mocno dzikie zwierze i znowu zamykam oczy. 

Znowu jestem w wodzie, tylko tym razem jest strasznie zimna przez co od razu otwieram oczy, nie rozkoszując się chłodną wodą oraz słońcem, bo nie ma tu tego. Rozglądam się po... łazience?

Czy ja jestem w domu? Czy ja żyję?

-Udało się!- Wykrzykuje ktoś koło mnie, jednak nie mogę rozpoznać kto to, nie teraz, kiedy rozumiem, że żyję chyba, że jest to znowu jakiś wyimaginowany świat. 

-Co teraz?- Kolejny głos, tym razem moje serce delikatnie przyspiesza na jego dźwięk, ale nadal się nie ruszam. 

-Muszę mu wstrzyknąć środek na oczyszczenie. Podaj mi jego rękę.- Ktoś chwyta moje ramie i wyciąga je z wody, czuję lekkie ukucie w łokciu i ręka wraca z powrotem do wody. 

-Co mu jest? Jesteś pewna, że żyje? Może coś mu jest... Może nie jest w pełni sprawny...

-Harry...- Harry. -... nie mogę ci jeszcze tego powiedzieć ani zagwarantować, bo sama jeszcze tego nie wiem, ale teraz ma taki stan, jakby przejściowy.

Harry... To na dźwięk jego głosu moje serce przyspieszyło. To on jest moją alfą.

-Alfa...- Szepczę, ale wszystko mnie tak bardzo boli, że łza spływa po moim policzku.

-Shh, spokojnie Lou, nic nie mów. Poczekaj jeszcze chwilę, później poczujesz się lepiej.- I rzeczywiście tak się dzieje, ale jeszcze przed tym poświęcam jakieś trzydzieści minut na wymiotowanie tą okropną, czarną mazią. Na szczęście dali mi wiaderko, bo nie chciałbym rzygać pod siebie, to by było niehigieniczne. 

Nadal będąc w wannie, kładę wiadro na kolana i spoglądam na twarze wszystkich wilkołaków, bety, omegi i dwóch alf. O matko, znowu czuję kim są.

-Harry...- Łzy spływając w dół moich policzków, gdy patrzę na mojego alfę, który też już to wyczuł, więc wyciąga mnie z wanny oraz mocno przytula, chociaż jestem cały mokry i on już pewnie też. 

-Czuję, Louis... Czuję twoją omegę.- Patrzę w jego oczy, które też lśnią od łez. 

Wszyscy nam się pewnie przyglądają, ale w tej chwili nas to nie obchodzi, bo żyję, moja omega żyje i obydwoje jesteśmy (mam nadzieję) w pełni sprawni. Harry całuje mnie lekko, a ja szybko oddaję pocałunek. Nasze wilki znowu się cieszą, że są razem. 

Gdy tylko się od siebie odklejemy, Anne bierze mnie w swoje ramiona, a Harry przytula nieznajomą mi betę. 

-Nawet nie wiesz jak bardzo się martwiliśmy, byłeś nieprzytomny przez cztery godziny.- Mówi Desmond gdy tuli mnie do siebie i klepie po plecach w przyjacielskim geście. 

-Ja... przepraszam, tak sądzę. I dziękuję, za wszystko.- Dodaję, bo przecież oni nie musieli tego robić. 

-Nie przepraszaj, przecież jesteśmy rodziną, a rodzinie się pomaga.


Od autorki: Rozdział trochę w innym stylu, ale mam nadzieję, że się podoba i da się go znieść.

Louis się w końcu obudził i jest cały i zdrowy, cieszycie się? (Ciężko mi było przeciągać jeszcze jego "niepełnosprawność" bo wiem, że czekacie)

Dziękuję za każdą gwiazdkę i każdy komentarz ❤️

Miłego weekendu ❤️

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Jul 07, 2018 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

I See Fire // Larry A/B/OOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz