Rozdział trzynasty

117 8 2
                                    

w którym niezawodny duet Holmes&Watson (wraz z dwoma małymi pomocnikami) powraca do akcji


– Popatrz, Rosie, gdzie jesteśmy – powiedział John, pokazując swojej córce obojgu im dobrze znane drzwi z plakietką 221B.

Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko na ten widok.

– Dom wujka! – zawołała radośnie, wyrywając się z uścisku ojca.

Watson również cieszył się z powrotu do Londynu. Ta podróż po największych miastach Europy była naprawdę fascynująca i pozwoliła mu odetchnąć od codziennych problemów. Szybko jednak zaczął tęsknić za domem, pracą, śledztwami, ale oczywiście najbardziej za Sherlockiem. Kiedy decydował się na ten wyjazd, czuł się nieco zmęczony obecnością swojego przyjaciela, jednak zaledwie po kilku dniach zaczęło mu brakować złośliwych komentarzy, niedorzecznych teorii i ciągłego ganiania po mieście za kolejną sprawą do rozwiązania. Spokojne wylegiwanie się na plaży czy zwiedzanie najsłynniejszych europejskich zabytków nie dawało mu tyle frajdy co przebywanie w towarzystwie upierdliwego, aspołecznego detektywa.

Rosie, która z początku wydawała się zachwycona zmianą otoczenia, po dwóch tygodniach też zaczęła marudzić, że chce wracać do wujka i babci, jak nazywała panią Hudson. Najwyraźniej więc Londyn to dla Watsonów najlepsze miejsce pod słońcem.

Nie chcąc dłużej męczyć córki, John podszedł do drzwi i bez pukania wszedł do środka. Mimo że już tu nie mieszkał, spędzał na Baker Street zdecydowaną większość wolnego czasu i czuł się to jak u siebie.

Na dole panowała cisza. Nie grało nawet radio, którego zawsze słuchała gospodyni, a więc musiało jej nie być w domu. Drzwi jednak były otwarte, więc Sherlock musiał znajdować się w środku. Bez chwili wahania Watson chwycił mocniej Rosie i zaczął wspinać się po schodach. Z góry również nie dochodziły żadne głośniejsze dźwięki, ale to o niczym jeszcze nie świadczyło. Bardzo możliwe, że Holmes zatopił się w swoim pałacu myśli i zupełnie nie miał kontaktu ze światem zewnętrznym. Dlatego też John zrezygnował z radosnego okrzyku „Wróciliśmy!", który mógłby wybudzić detektywa z zamyślenia, a to z kolei już „na dzień dobry" spowodowałoby niepotrzebne pretensje. Po cichu otworzył szerzej lekko uchylone drzwi i wszedł do środka. Ostatnimi czasy bardzo rozgadana Watsonówna, o dziwo, chyba rozumiała powagę sytuacji, bo nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Na pierwszy rzut oka salon był pusty, co nieco zaskoczyło Johna. Było późne popołudnie i o tej porze detektyw powinien po raz setny w ciągu dnia przeglądać swoją pocztę, grać na skrzypcach lub ewentualnie medytować, popijając nieco spóźnioną herbatę. Nic takiego jednak się nie działo.

Zastanawiał się, co mogło się stać, kiedy usłyszał cichutki głosik swojej córki.

– Chłopczyk – powiedziała, wskazując na podłogę w głębi pokoju.

Watson spojrzał w tamtą stronę i rzeczywiście na ziemi, wśród porozrzucanych plastikowych przedmiotów różnego kształtu, siedział kilkuletni chłopiec. Z uwagą przyglądał się jednemu z elementów, próbując go połączyć z pozostałymi. Wydawał się bardzo skupiony na tym zadaniu i najwyraźniej zupełnie nie zauważył ich dwójki stojącej w progu.

John potrząsnął głową, aby upewnić się, że nie ma zwidów. Dziecko. Na Baker Street. W salonie Sherlocka. Świat się chyba kończy.

– Znalazłeś ten piszczel? – Usłyszeli nagle głos detektywa, dochodzący gdzieś z okolic kuchni.

– Chyba tak – odparł mały. – Ale byłbym pewien, gdybyś pozwolił mi skorzystać z instrukcji!

– Instrukcje są dla debili. Nie nauczą cię logicznego myślenia, tylko bezmyślnego powtarzania czegoś, co wymyślił jakiś bezmózgi idiota.

Trudne decyzjeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz