Rozdział 14

190 13 0
                                    

Leżałam w łóżku z zaschniętymi łzami na polikach, ze złamanym sercem, z milionami myśleń, rozwiązań, planów.
Bałam się, że nie zdąże, że nie dam rady dotrzeć do domu, Jorviku. Jak przekazać złe wieści Wild? Ashley? Johannie? Moim rodzicom, którzy widzą mnie z góry?
Setki pytań, zero odpowiedzi.

Miałam raka, co miałam zrobić? Nie wierzyłam już w to, nie chciałam się nawet leczyć, przyjmować leków, czegokolwiek.
Byłam tak zmęczona bieganiem po lasach, po wioskach, w głowie miałam tylko powrót do Jorviku, nie byłam w stanie niczego zjeść. Po prostu chciałam wrócić do Jorviku. Z rakiem czy bez.

Nie wiedziałam co robić, jak wydostać się z dołka bezsilności, cierpienia. Można powiedzieć, że pierwszy raz od dłuższego czasu się poddałam...

Płakałam całe noce i dnie, nie wiedziałam gdzie jest Wild, Ashley, Lara, Max, Johanna.. Co jakisś czas lekarze mnie odwiedzali, prosili, żebym wypiła leki, ale ja odmawiałam.
Nie chciałam dać sobie pomóc. Nie chciałam okazać słabości, ale ona była tak bardzo widoczna.

Zmieniłam pozycję na siedziącą, spojrzałam na okno. Padał deszcz, niebo było zachmurzone, wiał porywisty wiatr. Słońce próbowało się ukazać, przebić przez chmury, ale nie udawało mu się.

Nagle, gwałtownie wszedł do sali Max z Larą, byli mokrzy, domyśliłam się, że byli na dworze. Wyglądali na zestresowanych, każde z nich sapało. Patrzyłam na nich obojętnie.

-Ma-Marika... -sapał próbując cokolwiek powiedzieć.

-Wild, Sands.. -na jego słowa otworzyłam szerzej oczy. -Próbowaliśmy, ale.. Ale On ją zabrał. - Nie wiedziałam co się działo, nagle poczułam zimny wiatr kierujący się w stronę drzwi. Zbladłam.
Patrzyłam raz na Maxa a raz na Larę.
Nic nie potrafiłam powiedzieć. Starałam się coś wydukać, ale nic.

Spojrzałam na okno, wiatr wraz z liśćmi kierował się w stronę zachodu.
Szybko siadłam na krawędzi łóżka, założyłam jak najszybciej buty. Wstałam i chciałam wyjść drzwiami. Max mnie zatrzymał.

-Marika, nie możesz wyjść!

-Wild mnie potrzebuję, nie zostawia się swojej rodziny. -powiedziałam tłumiąc łzy.
Nagle wszedł lekarz i skarcił mnie wzrokiem.

-A gdzie pani się wybiera?

-... do... do łazienki chciałam pójść, tak. -powiedziałam jąkając się.
Lekarz spojrzał na mnie i na moje buty.

-Do łazienki mogłaś iść bez butów. -powiedział patrząc na moje buty. Były to martensy.

Nie wiedziałam co odpowiedzieć, po chwili odpowiedziałam.

-Nie.. Nie chciałam pokaleczyć sobie stóp, przecież szkło może być wszędzie! -powiedziałam z entuzjazmem.

-Przecież tam jest łazienka. -powiedział wskazując na drzwi w sali. -Marika, gdzie chciałaś iść?

-Nigdzie.. -mówiłam zakładając ręce.

-Mów prawdę.

-Nie zamierzam mówić gdzie chciałam iść obcemu człowiekowi! -wykrzyczałam.

-Ale masz raka, bez naszej pomocy nie uleczysz go.

-A czy ktoś powiedział, że chce się leczyć?! Nie chcę!

-Marika, nie wyjdziesz stąd. Nawet nie próbuj stąd wyjść.
Lekarz wyszedł patrząc na mnie z wrogim spojrzeniem.

-Max wyjdź stąd.

-Ale-

-Wyjdź stąd! -wykrzyczałam.

Max wyszedł rozgniewany z sali. Siadłam na łóżku, Lara siadła obok mnie.
Ja zaczęłam płakać.

-Lara.. Ja muszę stąd wyjść, Wild mnie potrzebuje... Ona jest moją rodziną. -mówiłam przez łzy.

-Ja nie wiem jak Ci pomóc Marika... -powiedziała przytulając mnie. -Próbowaliśmy ją uratować, ale Sands i Ci jego strażnicy byli silniejsi... Przepraszam.

-Rozumiem Lara..

Uwolniłam się z uścisku i patrzyłam na swoje dłonie, po polikach spłynęło parę łez. Spojrzałam na Larę.

-Wiesz jak zginęli moi rodzice? -zapytałam.

-Nie.. Nie wiem, nigdy mi o tym nie mówiłaś. -mówiła spokojnym głosem, ale uważała na swoje słowa.

-Kiedyś wracałam do domu wraz z moją przyjaciółką Ashley. Zapadał powoli wieczór, było tak pięknie. Nie przyszło mi do głowy, że może się cokolwiek stać... Cieszyłam się strasznie, było to zapewne spowodowane pięknym dniem. Kiedy wróciłam do domu, przebrałam się i zeszłam spowrotem na dół. -westchnęłam- Coś mi nie pasowało, nie widziałam moich rodziców w domu, jak to zwyke bywało. -po chwili każde słowo sprawiało mi trudność do wymówienia. - Wtedy weszła moja ciocia, starała się nie płakać, ale nie wychodziło jej to. Podeszła do mnie, przytuliła i pocałowała w czoło. Po chwili powiedziała.. -wtedy pękłam i zaczęłam płakać. - "Marika... Skarbie, twoi rodzice...nie wrócą...już nigdy" później próbowała mnie uspokoić, okłamała mnie mówiąc, że nie żyją przez wypadek samochodowy... Ale po roku powiedziała, prawdę. Moi rodzice zostali zabici przez Sandsa. -zaczęłam się trząść, nie potrafiłam uspokoić łez, Lara mnie przytuliła.

-Teraz, nie pozwolę mu odebrać Wild...

-Pomogę Ci Marika. -powiedziała to takim tonem, że sama nie była pewna co mówi.

-Dziękuję.

Strata Więzi | Star Stable | Korekta ✔| Zakończone ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz