Rozdział 2

636 50 11
                                    

Doszłyśmy wreszcie do stajni. Ludzie byli dziwnie spokojni, codziennie było tam głośno a wtedy było  cicho. Może było jakieś zebranie.
Po chwili doszłam do domu i przytuliłam się na  pożegnanie się z Ashley.

Otworzyłam drzwi do domu, zawsze jak do niego wchodziłam to czułam pustkę. Pewnie dlatego, że moi rodzice tam mieszkali, miałam tam  piękne wspomnienia, one były tym czego nikt, nigdy mi nie zabrał. Na półce przy wejściu zawsze widziałam na początku zdjęcie mojej rodziny. Wzięłam je do ręki. Przejechałam palcem po zdjęciu.

-Nigdy o was nie zapomnę, obiecuję. - Powiedziałam cichym, spokojnym głosem.

Każdy kogoś stracił, lub straci. Nigdy nie będzie inaczej. Ale... Nie wolno się poddawać, a ja właśnie upadałam.
Moja psychika była na skraju załamania z resztą nieważne. Kogo to obchodziło? I tak nikt nie był w stanie mi pomóc.
Odłożyłam zdjęcie na półkę i weszłam w głąb domu.
Poszłam w stronę mojego pokoju omijając półkę na której była figurka niebieskiego motyla. Spojrzałam na niego obojętnie.
Weszłam na górę, kierowałam się do łazienki.
Otworzyłam drzwi i od razu zaczęłam szukać apteczki.
Po męczącym szukaniu wreście ją znalazłam.

-To nie będzie ani trochę boleć. - powiedziałam z przekonaniem.

Wzięłam wodę utlenioną, westchnełam.
Przechyliłam ręke i ścisnąłam butelkę z wodą utlenioną. Kilkanaście kropel spadło na ręke. Poczułam jak skóra zaczyna szczypać.

-Przeliczyłam się.

Jeszcze pare kropel spadło. Odłożyłam wodę utlenioną. Wzięłam igłę i nitkę.

-Czekaj... Przecież ja sobie krzywde zrobie - powiedziałam przykładając igłę.

Po namyśle postanowiłam odłożyć igłę z nitką. Przez chwile nie wiedziałam co zrobić.
Po prostu chciałam wyjść z łazienki.

-Bandaż idiotko.

Ponownie podeszłam i wzięłam bandarz z apteczki. Zaczęłam owijać rękę białym materiałem. Docisnąłam sobie zbyt za mocno, oczywiście ból był niedozniesienia.
Ucięłam kawałek materiału i schowałam go do apteczki. Schowałam pudełeczko i wyszłam z łazienki. Zeszłam na dół, byłam strasznie głodna.
Otworzyłam lodówkę i nic w niej nie było, znaczy oprócz mięsa, masła, warzyw, owoców, ziemniaków, ketchupu, sera.
Po bardzo długim namyśle wzięłam sobie kilka jabłek i wyszłam z domu.

Przystanąłam przed drzwiami napawiałam się widokiem. Tam w Jorviku było naprawdę wiele pięknych miejsc, miasteczek.
Spojrzałam w stronę stajni. Zobaczyłam tam swoich rodziców i mnie, tata i mama opiekowali się końmi a ja siedziałam na jednym z nich... Tak wtedy lubiłam konie.
Z resztą... Opowiem Wam o tym później.

-Tęsknie za wami...

Moi rodzice i ja zniknęłam. Usłyszałam śpiew ptaków i rżenie koni.
Słońce świeciło mocno. Wręcz prażyło.
Spojrzałam w chmury, jedna chmura przypominała mi konia.

Nagle niewiadomo skąd usłyszałam dość głośne rżenie konia.
Zaczęłam iść za tym dźwiękiem.
Zobaczyłam padok,  tak tam byli wszyscy.
Każdy patrzył się na padok, niewiedziałam o co chodzi, więc podeszłam.
Przepchałam się przez ludzi i stałam przy samym płocie.
Na padoku była... Ta sama klacz. Widziałam, że cierpiała.
Wolno było dostrzec na brzuchu konia ślady krwi.

-O co tutaj chodzi?

-Próbują tę klacz ujeździć. - powiedział mi znany głos.

-Ale ma na sobie rany! Nikt tego nie widzi?

-Z resztą co cię to obchodzi, przecież nienawidzisz koni.

-Ale-

-Marika idź lepiej, nie patrz jak ten koń cierpi.

Popatrzyłam bezwładnie na klacz, w jakimś stopniu chciałam jej pomóc. Nawet prawie przeszłam przez ogrodzenie, ale szybko zrezygnowałam z tego pomysłu.
Skierowałam się w stronę bramy wyjściowej ze Stajni Jorvik.
Przystanąłam na chwilę, zobaczyłam Lise ze Starshine, pasowali do siebie jak ulał.
Chciałam pójść w ich stronę, lecz zatrzymał mnie dźwięk cierpiącej klaczy.
Spojrzałam w stronę padoku, coś, raczej ktoś zasłonił mi widok.

-Cześć Marika. - Powiedziała melodyjnym głosem.

-Oh.. Cześć Lisa.

-Ta klacz zdobędzie kogoś zaufanie.

-Ta? Napewno? Wątpie.

-Jeszcze nie wiesz jak będziesz ją kochać.

- Nienawidzę koni mam Ci przeliterować?
N-I-E-N-A-W-I-D-Z-Ę K-O-N-I.

Dziewczyna westchnęła i odjechała do stajni.

Ta... Teraz był czas bym zmierzyła się z lękiem.
Zaczęłam kierować się w miejsce w którym dawno nie byłam. Ale wcześniej zaszłam do kwiaciarni. Kupiłam najpiękniejsze kwiaty jakie mogły być. Wyszłam z kwiaciarni i zaczęłam dalej iść, w drodze kupiłam świeczkę i niewielki lampionik.
Przed wejściem do tego miejsca lekko się zawachałam. W końcu się ogarnęłam i kierowałam się w stronę... Grobu.
Tak wtedy mijała pierwsza rocznica śmierci moich rodziców.
Siadłam przed grobem i położyłam na nim kwiaty a z lampionem się wstrzymałam.
Spojrzałam na grób. Łzy zaczęły spływać mi bezwładnie po policzku.
Poczułam jakby ktoś położył na moim ramieniu ręke. Lekko się wzdrygnąłam, wiedziałam, że to tylko moja wyobraźnia.

-Brakuje mi was...- Łzy zaczęły jeszcze szybciej spływać - Nie potrafie bez was żyć, chroniliście mnie przed złem, wspieraliście mnie w każdym momencie mojego życia. A ja? Nic dla was nie zrobiłam... Byłam złą córką.

-Nie, nie byłaś.

-C-Co?

Usłyszałam tak jakby ich głos.
Przejrzałam na oczy... wiem, że ich już nigdy więcej nie zobaczę. A ciągle miałam nadzieje.

-Tęsknie za wami...

Włożyłam świeczke w lampion. Miałam go kłaść na grobie, zbliżała się noc. Zawachałam się. Przypomniały mi się wszystkie wspaniałe chwile, wspomnienia.
Po chwili położyłam lampion na grobie.
Wstałam, ostatni raz spojrzałam na grób. Odeszłam z łazmi.

***

Hey...Podoba się rozdział?

⭐= motywacja = następny rozdział

z góry przepraszam za błędy.

Rozdział został poprawiony 03.11.2019r. ✔

Strata Więzi | Star Stable | Korekta ✔| Zakończone ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz