Rozdział 20

164 15 34
                                    


Rozłączyłam się, wciskając czerwoną słuchawkę na ekranie telefonu. Kłębiło się we mnie tyle sprzecznych uczuć, że czułam się dziwnie, i niepewnie. 

Jutro o ósmej miał się pojawić mój kot. Mój kot. Nie mogłam się do tego przyzwyczaić. Nie wierzyłam, że to się dzieję. Że będę miała przy sobie istotę, której będę mogła wszystko powierzyć, która mnie nie zdradzi, i nie zrani. 

Tego właśnie przez ostatni czas potrzebowałam. Kogoś, kto będzie ze mną na co dzień, w każdej ważnej chwili w moim życiu... Wcześniej nikogo takiego nie miałam. Cały czas miałam wrażenie, że moje życie, to jeden wielki żart, kłamstwo, i fałsz. Fałszywa przykrywka, szczęśliwej i idealnej rodziny, fałszywa maska naiwnej dziewczyny nie widzącej, co się dzieję w okół. A działo się dużo.

Kłamstwa, wszędzie kłamstwa. Przylepiały się do każdej chwili mojego życia. Każdego słowa. Każdego "zawsze", i "nigdy". Każdego wspomnienia. Żyłam w kłamstwie. Moi rodzice kłamali, że zależy im na moim szczęściu, a nie na światowej karierze gwiazdy jeździectwa. Jednak najbardziej raniło mnie to że mówili innym, jak dużo czasu ze mną spędzają czasu. Kiedy, odwoływali spotkania ze swoimi "przyjaciółmi", pod pretekstem spędzania ze mną czasu, a tak na prawdę po prostu nie chcieli się z nimi zobaczyć. A potem szli razem, na romantyczny wieczór, do ekskluzywnej restauracji. Beze mnie. Tak właśnie wyglądał ich zdaniem czas poświęcony dla córki.

A teraz czekała mnie z nimi poważna konfrontacja. Bałam się jak zareagują. Tak właściwie bałam się ojca. On nie potrafił trzymać emocji na wodzy. I matka dobrze o tym wiedziała. Była idealnym przykładem żony. A raczej kury domowej. Wykonywała wszystkie obowiązki, bez żadnego sprzeciwu. Spełniała jego zachcianki, i nawet najgłupsze kaprysy. Truskawki w środku zimy? Proszę bardzo, Marlena Mostowska już pędziła do sklepu, po pudełko owoców za głupio wysoką cenę. Jednym słowem, mój ojciec zachowywał się wiecznie, jak kobieta w ciąży, z tymi swoimi zachciankami. Z kilkoma różnicami. on NIGDY nie był dla mnie w pełni miły, a jestem pewna, że kobieta, nawet w ciąży musi mieć jakieś dobre dni. No, i jeszcze mu brzucha brakowało.

Bałam się, że zrobi coś Wigorowi. Że wyrzuci go na dwór, albo każe zwrócić do kociarni. Modliłam się, żeby matka ten jeden, jedyny raz zebrała się na odwagę, i wyraziła swoje zdanie, a byłam pewna, że o kocie marzyła od długiego czasu. Z tego co wiedziałam, w jej rodzinę, od zarania wieków były koty. 

Wychowała i dorastała się z tymi cudownymi stworzeniami. Kochała je, tak samo jak ja. Doceniała, małe łapki z wysuwanymi pazurami, jedwabistą sierść, i mruczenie przypominające odgłos małego motorka. A ojciec wręcz przeciwnie. On nie cierpiał, wszelkich futrzaków, no może nie licząc koni, które zostawiał kłaki na jego poduszkach, albo gniotły łapkami jego idealnie czyste i wyprasowane ubranie. 

Dla niego mruczenie nie byłoby kojące i uspokajające, ale piekielnie denerwujące. Naprawdę się tego bałam. A on był przerażający, kiedy wpadał w szał... Kiedy byłam mała i czułam że nadchodzi coś takiego uciekałam do swojego pokoju, i chowałam się szafie. Wolałam nie wiedzieć, co się wtedy działo na dole.Bałam się go.

Odepchnęłam od siebie te myśli. Uratowanie tego kocura przed śmiercią, było warte tego ryzyka, a teraz czekała na mnie jeszcze jedna ważna rzecz. Kocur miał przyjechać o ósmej, a ja o tej godzinie powinna siedzieć w szkole, a nie przyjmować nowego domownika w swoim mieszkaniu. Poniekąd mogłam się po prostu urwać z pierwszej lekcji, tłumacząc się, że zaspałam, ale chciałam być przy Wigorze, gdy ten będzie poznawał nowy dom. Chciałam patrzeć, jak obwąchuję każdy centymetr podłogi, i chciałam przypilnować go, żeby nic nie zdemolował. Do tego, nie byłam pewna czy rodzice nie pojawią się wcześniej, a wtedy byłaby katastrofa...

Westchnęłam, próbując się  mentalnie przygotować na rozmowę z matką. Dokładnie. Chciałam wyłudzić zwolnienie, a żeby to zrobić musiałam brzmieć na poważnie chorą. Zakaszlałam kilka razy, i poćwiczyłam "chrypę", i z powrotem wzięłam do ręki telefon. Wyszukałam w kontaktach matkę, i wcisnęłam opcje "zadzwoń".  Gdy tylko odebrała, zakaszlałam najlepiej jak umiałam, i głosem osoby ciężko chorej rzuciłam krótkie "cześć" do telefonu. Aż się skrzywiłam gdy usłyszałam pisk matki po drugiej stronie łącza.

- Danusia?!Co się stało?! 

Chciało mi się wyć. Po pierwsze nie cierpiałam, gdy mówiła do mnie "Danusiu". To brzmiało jak "danonek", których swoją drogą nie cierpię. Po drugie, to było tak fałszywie słodkie, że aż chciało się rzygać. Dobrze wiedziałam co to oznacza. Zachowywała się w ten  sposób tylko wtedy, kiedy miała przy sobie osoby ceniące rodzinę ponad wszystko, a jej zależało na ich uznaniu. No cóż, w tej sytuacji mogło to być pomocne.

- Ja chyba jestem chora... - Wymruczałam cicho, błagając, żeby to się już skończyło.

- Chora? - Byłam pewna, że wysokość jej głosu wychodziła poza skalę - Masz gorączkę? Kaszlesz? To na pewno ta grypa która teraz lata, mówiłam, żebyś zakładała czapkę! Zostajesz jutro w domu, trzymaj się ciepło, buziaczki!

I się rozłączyła. To chyba była najkrótsza rozmowa z rodzicami w ciągu całego żywota naszego globu. Ktoś by powiedział, że mam szczęście, i że to może oznaczać, że matka nie potrzebowała długiego czasu jeśli chodzi o decyzje związane z moim zdrowiem, ale ja wiedziałam, że to, jak wszystko w moim życiu, było jednym wielkim łgarstwem, a zwłaszcza ta troska w jej głosie, tak naprawdę, była wściekła, że przerwałam to spotkanie, i nie obchodziło ją wcale, czy mam gorączkę, albo czy wypluwam swoje płuca. Po prostu JA ją nie obchodziłam. Miałam tego dość. Gdyby istniała agencja wymiany rodziców chętnie bym z niej skorzystała.

Wolnym krokiem, wciskając telefon do tylnej kieszeni spodni, poszłam na górę, do swojego pokoju. To chyba było jedyne pomieszczenie w tym domu, które lubiłam. Kochałam te białe ściany, z małymi ramkami na fotografie, drewniane meble i duże, przestronne okno, zasłonięte, lekko prześwitującymi zasłonami, w kolorze spokojnego morza. 

Powolny ruchem odsłoniłam okno, z uśmiechem patrząc, na rozciągającą się panoramę miasta spowitego mrokiem. Patrzyłam na czarne sylwetki w oświetlonych oknach sąsiadów. Dwie z nich przykuły moją uwagę. 

Mała sylwetka, najprawdopodobniej należąca do dziewczynki, przylepiająca się do wysokiej postaci mężczyzny, który po chwili pochylił się, i pocałował ją w czoło. Nie panowałam nad łzami, które popłynęły po moich policzkach. Jak ja jej zazdrościłam... Inne dzieci marzyły o nowych zabawkach. Ja marzyłam o normalnej rodzinie...

Zawsze NigdyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz