Rozdział 21

163 12 44
                                    


Był siódma rano, a ja właśnie stwierdziłam że jestem nienormalna. Ponad połowa nastolatek, rano zastanawiała się co ubrać, jakiego rodzaju makijaż zrobić, co wrzucić na swoje konto na mediach społecznościowych, albo, broń boże, zastanawia się co zrobić, żeby przypodobać się jakiemuś, upatrzonemu chłopakowi. 

Nie, ja byłam oryginalna, i ledwo żywa z niewyspania, rozczochrana, z podpuchniętymi oczami, i w błękitnej piżamie szukałam najlepszego miejsca na posłanie dla kota. Wszystkie inne pomieszczenia, oprócz mojego pokoju odpadały. 

Nie chciałam się jeszcze bardziej narażać ojcu. Kociarnia nie była w stanie zapewnić mi tak zwanej "wyprawki" dla Wigora, ponieważ rzeczy które on kiedyś miał mogły jeszcze być długo użytkowane przez inne bardziej potrzebujące koty. Z tego wynikało, że będę musiała pojechać do najbliższego sklepu zoologicznego, kiedy tylko będzie otwarty. 

Czułam podniecenie, na myśl, że ta wielka, czarna kula kłaków będzie teraz ze mną mieszkać. Jeśli wszystko wypali. A mogło nie wypalić dużo rzeczy. Bardzo dużo. W końcu stwierdziłam, że bez sensu szukać miejsca na posłanie, kiedy nawet nie wiem jakiego będzie kształtu, i wielkości. Jedno było pewne. Kuweta musiała stać w łazience.

Ubrałam się w wygodne, domowe ciuchy, i powoli zeszłam na dół próbując związać niesforne włosy w koński ogon. Nagle stało się coś, co tylko takim jak ja, z wrodzoną niezdarnością mogłoby się zdarzyć, potknęłam się. I nie było by w tym nic dziwnego, gdybym nie potknęła się o własne nogi. 

Miałam szczęście, że do końca schodów zostało tylko kilka stopni, ale i tak nieźle wyrżnęłam o podłogę, obcierając sobie dłonie i łokcie, na które upadłam. Ale, nie to nie był koniec. Gdy wstałam, niefortunnie zaczepiłam głową, o wiszącą na ścianie, delikatną półkę z książkami, która z rumorem spadła na podłogę. 

Skrzywiłam się, gdy jakaś gruba książka walnęła mnie w mały palec u stopy, czułam się jak połamana, głowa łupała mnie tępym bólem, a oczami wyobraźni już widziałam tego gigantycznego guza na moim czole... Westchnęłam, i powiesiłam półkę z powrotem na ścianie. Miałam szczęście, że było na niej tylko kilka książek, i żadna się nie zniszczyła.

Kiedy schyliłam się po książkę, coś przykuło moją uwagę. To wcale nie była żadna powieść, tylko stary, oprawiony w skórę album fotograficzny. Zaciekawiona, otworzyłam go na randomowej stronie, i przyjrzałam się lekko wyblakłym, czarno białym zdjęciom. Na każdej stronie były cztery, dwa po jednej stronie i dwa po drugiej. 

Usiadłam po turecku na ziemi, nie zwracając uwagi na porozrzucane książki, i przyjrzałam się pierwszemu zdjęciu. Były tam dwie kobiety, a raczej kobieta i nastolatka. W jednej z nich, tej młodszej rozpoznałam swoją matkę. 

Miała te same kręcone, blond włosy, co teraz, i te same, tak różniące się od moich niebieskie oczy. Stała, opierając się o drewniany płot za sobą, trzymając w dłoni bukiet polnych kwiatów. Kobieta obok wyglądała starzej, w kącikach jej oczy powstały malutkie kurze łapki, sprawiając wrażenie, jakby jej oczy się śmiały...No właśnie, jej oczy...Były identyczne jak moje. W tym samym kształcie, i tym samym kolorze. Po chwili, gdy się głębiej przyjrzałam dostrzegłam więcej "rodzinnych" podobieństw, między tą kobietą, a mną i moją matką. 

Miałyśmy bardzo podobne nosy, a mama i ta kobieta miały identyczny, przywodzący na myśl serce kształt twarzy, i karnacje skóry. Ja akurat i jedno, i drugie odziedziczyłam po moim jakże kochanym ojcu. Podpis pod zdjęciem tylko potwierdziła moje przypuszczenia "mama i ja". To był charakter pisma mojej matki, a więc to musiała być moja babcia...

O Magdzie Kozielskiej wiedziałam tylko tyle, że mieszka na wsi, i że jest moja babcią. Nigdy w życiu jej nie widziałam, a nawet nigdy wcześniej nie widziałam jej zdjęć. Rodzice skutecznie omijali ten temat, tak, jak gdyby był tabu. Domyślałam się, że była to jakaś grubsza afera, bo ojciec strasznie się wściekał, gdy tylko poruszałam ten temat. Byłam ciekawa, co teraz babcia właściwie robi. 

Musiała mieć coś między sześćdziesiąt, a siedemdziesiąt lat, ale nadal, z tego co mi się udało wyciągnąć z rodziców, prowadziła gospodarstwo. Samodzielnie, bo mój dziadek, zmarł krótko po urodzinach mojej matki. Szczerze, to zastanawiałam się, jak to jest mieć babcię. Kiedy byłam w szkole podstawowej często słyszałam, że ktoś po lekcjach jedzie do babci, lub do dziadka. Czasami nawet do obydwóch. 

Zawsze im zazdrościłam. Chciałam mieć gdzie pojechać, gdy rodzice nie mieli dla mnie czasu, zamiast siedzieć samemu w domu, chociaż, właściwie, to by nie wypaliło, bo bym musiała tam być dwadzieścia cztery godziny na dobę...

Ktoś zadzwonił do drzwi. Z przerażeniem zerwałam się na równe nogi. Atlas wypadł mi z rąk z głośnym hukiem waląc o podłogę. Ślizgając się skarpetkami, po parkiecie, w panice podbiegłam do drzwi. 

Nie mogłam opanować szerokiego uśmiechu, gdy otworzyłam drzwi, i zobaczyłam przed sobą niebieski transporterek z wiadomą zawartością. W pierwszej chwili, podekscytowana, nawet nie zwróciłam uwagi na to, że transporterek trzyma wysoki, chudy nastolatek, z wyraźnym problemami z cerą, w czarnej koszulce z logo kociarni.

Niezdarnie, przechylając się niebezpiecznie na bok, wyjął z kieszeni wolną ręką kilka kartek, i zmrużył oczy, żeby coś na jednej z nich przeczytać.

-Jesteś Danka Mostowska, prawda? - Zapytała, a jego głos, dobitnie mówił o tym, że właśnie w tej chwili wolałby stać gdziekolwiek indziej, tylko nie tu.

Potwierdziłam jego słowa kiwnięciem głowy, jak zaczarowana wpatrując się w transporterek, z którego wnętrza dobiegło zirytowane miauczenie.

- Tu jest Wigor - Postawił przede mną pudełko - A tu są karty adopcyjne. Masz je donieść do jutra. tak powiedziała pani Irenka.

I zwiał. Wyglądało na to że tak jak większość nastolatków nie lubił zbytnio przebywać w bliskim otoczeniu jakiejkolwiek dziewczyny, ale ja już o nim zapomniałam, wciskając już i tak zmięte kartki do kieszeni, i chwiejąc się pod ciężarem transporterka wprowadziłam nowego członka rodziny, w mój świat...

Zawsze NigdyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz