Rozdział 34

122 13 22
                                    

Głos komentatora, a raczej sędziego był bardzo monotonny, wręcz usypiający.

Ale ja nie mogłam spać. Nie mogłam też się rozkojarzyć. Ani zestresować bo Fuks od razu by to wyczuł. A to mogłoby zaważyć o wyniku zawodów.

Właśnie, zawodów. Nie mogłam uwierzyć, że stoję tutaj, obok walanego konia czekając na sygnał obwieszczający o tym, że mam wejść na plac.

Jak to jest, że jak na coś bardzo czekamy, to czas się niewyobrażalnie dłuży, a gdy czegoś bardzo nie chcemy wskazówki zegarów zdają się pędzić jakby od tego zależało czyjeś życie.

Jaka zbieżność słów... Bo właśnie od tego zależało czyjeś życie. A nawet dwa. Jeśli wygram to uratuje zarówno Fuksa jak i Wigora. Dwa życia...

Słyszałam kiedyś od kogoś, że zwierzęce życie jest mniej warte niż nasze, ludzkie. Że zdrowie naszych pupilów jest mniej ważne niż nasze własne. Jednak ja, po tych dziesięciu dniach mogłam spokojnie temu zaprzeczyć.

Bo każdy zasługuje na życie. Człowiek, małpa, kot, pies albo koń. Każdy. Wszystkie stworzenia mają prawo cieszyć się tym, że oddychają, biegająca pełzają... I o to zamierzam walczyć na tych zawodach. Zamierzam wygrać. I uratować dwa istnienia...

Siedziałam w boksie wałacha, na przyniesionej przed chwilą kostce słomy. Nie obchodziło mnie to, że eleganckie, czarne bryczesy mogły się pobrudzić. Całą swoją uwagę skupiałam na stojącym przede mną Fuksie.

Nie był osiodłany. Wiedząc, że wystarczy mi na to kilka minut nie chciałam go bardziej stresować siodłem na grzbiecie.

Koń wygiął szyję w łuk i tracił mnie chrapami w czoło, prychając przy tym uroczo.

Zamknęłam oczy szczerząc się jak głupia. To było bardzo dziwne uczucie. Z jednej strony nie powinnam się cieszyć, ani być wesoła. W końcu właśnie miałam pojechać zawody na koniu który jeszcze dziesięć dni temu panikował na widok przeszkody. Na koniu, któremu ludzie kojarzyli się tylko z bólem i cierpieniem.

I właśnie dlatego teraz, tuż przed zawodami, zamiast się zamartwiać i stresować siedziałam w jego boksie i cicho chichotałam. Dlatego, że ten właśnie koń przed chwilą okazał mi zaufanie.

Osoby które nigdy nie starały się o czyjeś zaufanie nie będą w stanie powiedzieć jakie to niesamowite uczucie, gdy nasze starania przynoszą efekty. Nawet takie małe jak to trącenie pyskiem mojej twarzy. Bo właśnie o takie małe efekty walczymy. A po walce zaczynamy je dostrzegać. Wcześniej nie doceniałam w pełni tych postawionych uszu, gdy wchodziłam do stajni. Dopiero, gdy każde takie zachowanie było poprzedzone walką, dopiero wtedy zauważałam magię małych gestów.

Każdy ruch w moją stronę, rozluźniona postawa lub po prostu zrelaksowany pysk był moim wielkim sukcesem, wielką wygraną.

Moje nazwisko rozbrzmiało w umieszczonych w stajni głośnikach. Miałam startować za czterdzieści minut.

Fuks, jakby czując mój niepokój podszedł do mnie i wtulił pysk e moją klatkę piersiową. Był rozczulający. Z jednej strony miałam ochotę płakać a z drugiej się śmiać.

Płakać, bo mogłam go stracić. Wystarczył by jeden, jedyny błąd i nigdy więcej nie zobaczę Fuksa.

A śmiać, bo miałam szansę go zatrzymać. Bo miałam szansę wygrać z własnym ojcem. Pokazać, że nie jestem bezużyteczna. Bo nie jestem. I nigdy nie byłam.

Koń podniósł głowę i nastawił uszy. Ktoś tu szedł.

Nie wstałam. Czekałam na tą osobę, zastanawiając się, kto to może być. Gdy tylko zobaczyłam miedzianą, rozczochraną czuprynę szeroko się uśmiechnęłam.

Zawsze NigdyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz