Rozdział 8 - Dajmy jej szansę

881 42 6
                                    

Krok za krokiem. Utrzymaj tempo. Ustabilizuj oddech. Dasz radę.

- Podziwiasz widoki, że tak wolno? - usłyszałam Rogersa, na co przewróciłam oczami. Nie mógł sobie darować tego komentarza, a to przecież on wybrał dłuższą trasę i trzymał szybsze tempo niż zwykle.

Byliśmy właśnie na porannym treningu w parku i przebiegliśmy już chyba dziewięć kilometrów, a ja powoli miałam dość.

- Nie wszyscy są superżołnierzami, Rogers - odgryzłam się i specjalnie zaczęłam się rozglądać po okolicy.

Skoro już o tym wspomniał, to warto zapamiętać jak najwięcej szczegółów tej trasy, na wypadek gdybym potrzebowała znaleć kryjówkę. Nigdy nie wiadomo kiedy wróg zaatakuje, prawda? Przynajmniej tak mi podpowiada mój instynkt zawodowy.

- Wracamy? - zaproponował, zerkając na mnie. Może wreszcie dotarło do niego, że naprawdę mnie wykończył, a nie jest to takie proste.

- Możemy, ale daj mi chwilę - powiedziałam, po czym usiadłam na trawie obok ścieżki i oparłam się o jakieś duże drzewo. Chwila odpoczynku jest tym czego mi potrzeba.

- Aż taka zmęczona? Z twoją kondycją poważnie jest coś nie tak - stwierdził, siadając obok mnie, na co lekko go szturchnęłam w rozbawieniu.

Miło było widzieć go w tak dobrym humorze. Przynajmniej wiem, że zaczął się już na mnie otwierać i pozwala sobie na swobodę  w mojej obecności. Trudno było nie zauważyć jaki był ostrożny zupełnie na początku.

- Bardzo śmieszne - powiedziałam, widząc, że się śmieje. - Z moją kondycją wszystko w porządku, dzięki za troskę. Po prostu chcę skorzystać z czasu na świeżym powietrzu - oznajmiłam, zamykając oczy. To nie było tak do końca kłamstwo. Może lekkie zatajenie prawdy. - Poza porannym biegiem nie mogę wychodzić - przypomniałam, uchylając powieki, żeby zobaczyć jego reakcję.

- Też prawda - stwierdził, drapiąc się w tył głowy.

Czyli jeszcze nie jest na tyle dobrze aby zdjąć ze mnie areszt domowy. Odwróciłam się w kierunku ulicy, skąd dobiegał hałas samochodów.

- Co tam jest? - zapytałam, wskazując na duży budynek, który stał po drugiej stronie szosy.

Tym co przykuło moją uwagę była twarz dziecka, małego chłopczyka, przyciśnięta do szyby. Wpatrzona w budynek wstałam i podeszłam do płotu, który oddzielał park od ulicy.

- Szpital dla dzieci - oznajmił Rogers, stając tuż obok mnie. 

Czułam na sobie jego uważne spojrzenie, ale nic sobie z tego nie robiłam. Byłam całkowicie skupioną na małym chłopcu, który z wielkim zainteresowaniem przyglądał się samochodom i ludziom na chodniku. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnęłam się do niego lekko i pomachałam. Chłopczyk wydawał się lekko zaskoczony, ale również uśmiechnął się szeroko i odmachał mi obiema rączkami, najwyraźniej zachwycony, że ktoś go zauważył. Po chwili dziecko odbiegło od okna, jednak wciąż tam patrzyłam.

To było dziwne, ale czułam w sobie nieznane mi ciepło po tej sytuacji. Jakby ten chłopczyk wywołał we mnie dawno uśpione emocje, ale... Czemu teraz? Przecież widziałam już wcześniej dzieci. Dlaczego to obce uczucie lekkości i to ciepło wciąż mnie nie odstępują?

- To Max - usłyszałam głos Rogersa, który przywrócił mnie do rzeczywistości.

- Znasz go? - zapytałam zdziwiona, odwracając się do mojego towarzysza.

- Tak - pokiwał głową z uśmiechem. - Co jakiś czas chodzę tam, przebrany jako Kapitan Ameryka i staram się umilić im czas. Część z nich jest tylko lekko chora, część wręcz przeciwnie. Niektórzy mają praktycznie zerowe szanse na wyzdrowienie. Lekarze robią co mogą żeby im pomóc albo chociaż poprawić humor.

Porzuć przeszłośćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz