ROZDZIAŁ XXXVIPogrzeb Mary Watson odbył się tydzień później. Uroczystość była skromna, pojawiły się na niej tylko osoby jej bliskie. Pani Hudson stała oparta o ramię Molly, Lestrade z pochyloną głową wpatrywał się w grób, a John siedział na ławeczce, nie starając się nawet ukrywać łez. Wszyscy chcieli jakoś go wesprzeć, ale nikt nie wiedział jak. Strata Mary zabolała każdego z nich, bez wyjątku.
Ann i Sherlock stali gdzieś w oddali. Detektyw nie chciał podchodzić do grobu, gdy był przy nim John. Ann złapała go za rękę, ściskając ją, aby podnieść go na duchu. Holmes uśmiechnął się do niej smutno i odwrócił wzrok, ukrywając łzy.
Wolf spojrzała na brzozę rosnącą na końcu alejki.
Spodobałaby się Mary.
Tak. Zdecydowanie zmarła żona Watsona zachwyciłaby się jej pięknem. Dostrzegała je we wszystkim i wszystkich. Każdemu drzewu mogłaby poświęcić co najmniej dwadzieścia minut przemowy. Opisałaby każdą rysę w pniu, czy każdego robaczka wspinającego się ku koronie. Ann jako osoba myśląca raczej szybko, nigdy nie roztrząsała się nad tak prozaicznymi rzeczami, jak drzewa. Ot co, były, żyły, zmieniały dwutlenek węgla w tlen, co tu dużo myśleć. Natomiast Mary dostrzegłaby wiele więcej niż ona, czy nawet przeciętny śmiertelnik. Jej brak będzie ogromną utratą dla świata.
Sherlock pociągnął ją za dłoń i ruszył w stronę grobu jego przyjaciółki. Podejście do mogiły Mary było czymś dziwnym. Nie wydawała się tam leżeć. Ann miała wrażenie, że zaraz wyjdzie zza krzaków i rzuci jakimś sarkastycznym komentarzem. Znała ją nieco ponad rok, ale mogła śmiało stwierdzić, że pokochała ją całym sercem.
Holmes westchnął ciężko i położył wiązankę na marmurowym nagrobku.
Od śmierci Mary minął już miesiąc. Sherlock wciąż nie odezwał się do Johna, mimo usilnych nalegań Ann.
- Sherlocku, jemu jest zdecydowanie ciężej niż nam. My mamy siebie, a on nie ma nikogo. Musisz mu pomóc. - marudziła któregoś ranka, robiąc herbatę.
- Jeszcze nie czas - mruknął. - mamy nową sprawę, jakieś dziwne podtopienie, czy coś.
Dziewczyna przewróciła oczami i zerknęła na wiadomość od Lestrade'a.
- Będziesz musiał pojechać sam. Ja nie czuję się najlepiej. - rzekła, biorąc łyka naparu.
- Wywnioskowałem to. Robisz miętę, więc boli cię brzuch, nic nie zjadłaś, więc stwierdzam chwilowy jadłowstręt lub po prostu cię mdli. Zalecam położyć się spać - pocałował ją w czoło na pożegnanie. - jak wrócę, to cię obudzę. Obiecuję. - dodał, widząc jej agresywne spojrzenie. Pogroziła mu palcem i udała się w stronę swojego pokoju.
Prawie zasnęła, gdy zadzwonił telefon. Lekko roztargniona, odruchowo go odebrała, nawet nie sprawdzając numeru.
- Ann? - odezwała się Eleanor w słuchawce. Dziewczyna przewróciła oczami, jednak nie rozłączyła się. Była ciekawa, czego od niej chce jej matka.
- Kochanie wiem, że jesteś na mnie zła, ale cholera jasna - dobiegł ją pisk opon i kilka przekleństw kobiety. - Pieprzony palant - mruknęła cicho, jakby sama do siebie, po czym dodała już głośniej. - Wiesz może, co w slangu mafii oznacza bierzmowanie?
Ann zbladła i podniosła się do pozycji siedzącej.
- Czy ktoś ci nim groził?
- Groził? Nie, nie, nie. Mam je wykonać. Tylko nie mam uprawnień kościelnych i w ogóle miło, że są wierzący i tak dalej, ale...
- Mamo. Bierzmowanie oznacza zabójstwo z zimną krwią, po czym zostawienie gdzieś zwłok i upozorowanie samobójstwa. Czy ty jesteś czyimś cynglem?
- Nie wiem. Kim?
- Cynglem - westchnęła z poirytowaniem. - osobą od brudnej roboty, niezadającą zbędnych pytań. Możesz mi powiedzieć, co ty robisz w mafii?
- Już mówiłam - odparła, jakby to była najoczywistsza rzecz. - rozprowadzam towar i ewentualnie pobieram długi...
- Mówili coś o ,, pójściu na materace" ? - przerwała jej.
- Tak! - wyraźnie ucieszyła się kobieta.
- O Boże niedobrze mi. - mruknęła Ann, łapiąc się za brzuch. Żołądek dosłownie podchodził jej do gardła. Wyskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki. Zaczęła wymiotować żółcią, bo nie miała czym innym. Zakręciło się jej w głowie, więc oparła się o sedes.
- Dobrze się czujesz słonko? - zapytała Eleanor.
- Tak - wychrypiała, ocierając usta wierzchem dłoni. - Mówili coś jeszcze?
- Mówią na mnie Vendetta. To chyba z włoskiego? - zaszczebiotała.
Jezus Maria, ona nie może być tak tępa.
- Masz wyznaczony cel, na którym masz przeprowadzić bierzmowanie?
- Tak. Stefano Martinez. Pojutrze w nocy. Gdzieś w okolicach Londynu.
- Cholera. Mówili co się z tobą stanie, jeśli tego nie zrobisz?
- Tak, mają mój adres, więc nie mam jak uciec. Muszę kończyć, ale powiedz mi, jak bardzo jest źle?
- W gruncie rzeczy masz przesrane. - szepnęła, czując kolejną falę mdłości. Nachyliła się i znowu zwymiotowała.
Muszę iść z tym do lekarza, nie wygląda to dobrze.
- Słuchaj mnie teraz uważnie. Nie pozwolę ci kogokolwiek zabić. Nie powiem nic policji ani Sherlockowi. Rozwiążemy to raz na dobre i znajdziesz wreszcie normalną pracę.
- Tak wiem, nawaliłam. Przysięgam, że skończę z tym, pójdę na odwyk czy coś. Tylko błagam, wyciągnij mnie z tego. - kobieta była bliska płaczu.
Czyli to była tylko gra? Kolejna maska? Udawała radosną, a tak naprawdę była przerażona. W takich momentach żałuję, że nie jestem psychologiem jak Charlotte.
- Dobrze. Pomogę ci. A po wszystkim osobiście zamknę cię na wydziale intensywnej terapii. Będziesz miała bolesny detoks, ale poradzisz sobie. A wiesz dlaczego? Bo codziennie będę dzwonić i cię ochrzaniać za to, jaka jesteś bezmyślna, dziecinna i beznadziejna.
- Tak kochanie, ja to wiem...
- Nie kochaniuj mi tu teraz. Spartaczyłaś. Kolejny raz. Mam dosyć ogarniania cię. Masz 47 lat. Dorośnij wreszcie. - rozłączyła się i oparła z jękiem goryczy o ścianę.
CZYTASZ
My name is Sherlock Holmes
Fanfiction- Po prostu powiedz mi do cholery, gdzie ona jest! - Sherlockowi puściły nerwy. - Sherlocku, czyżbyś się o nią martwił? - mężczyzna zaśmiał się szyderczo. - Spokojnie, postawię jej piękny nagrobek. - Gdzie ona jest. - wycedził przez zaciśnięte zęby...