Patrzę z góry na kubek z herbatką. Śmierdzi. Właściwie to nie jest herbata, tylko jakaś paskudna mieszanka ziół, dzięki której będę szczupła i piękna. Mam tylko nadzieję, że nie zacznę tak pachnieć. Zbliżam twarz do płynu, czuję skroploną parę na nosie. Dmucham i uśmiecham się lekko, kiedy okulary zachodzą mi mgłą.
Tak naprawdę wiem, że nie zachodzą żadną mgłą. Lubię czasami poudawać, że życie nie jest takie nudne.
Piję te herbaty (nie herbaty, tylko zioła) trzy razy dziennie. Jak wstanę, na przerwie w szkole i wieczorem, ale zanim pójdę pod prysznic. Nie wiem jak długo. Chyba, odkąd pierwszy raz wróciłam do domu z malinką. Kiedy tak o tym myślę, wydaje mi się to strasznie głupie.
— Mamo? — pytam, ale nie podnoszę wzroku znad płynu w kolorze bagna.
— Tak, słonko?
— Czy to nie jest za drogie? — Wskazuję brodą na kubek. — Wiesz, chyba nie muszę pić ich tak często.
— Musisz, bo inaczej przestaną działać.
Działać. Ciekawe na co? Może gdybym przestała je pić, przytyłabym dziesięć kilo? Wypadłyby mi wszystkie włosy? Wyrzuciliby mnie ze szkolnej sekcji pływania?
W końcu podnoszę wzrok. Mama siedzi na fotelu naprzeciwko mnie, w jednej ręce trzyma filiżankę z kawą, w drugiej telefon. Wpatruje się w niego ze zmarszczonymi brwiami, pewnie znowu mają problemy w elektrowni. Wzdycham.
— O pieniądze nie musisz się martwić — dodaje mama.
Nikt by się tego nie domyślił, ale jesteśmy prawie identyczne. Z wyglądu, oczywiście. Obie przypominamy mocno niewyspane, mniej urokliwe siostry Królewny Śnieżki, a przynajmniej było tak, zanim mama przefarbowała się na blond. Zrobiła to od razu po rozwodzie, dawno temu, a ja dalej nie mogę się do niej przyzwyczaić. Czasami zastanawiam się, jak po tak drastycznym rozjaśnianiu ma jeszcze co czesać.
— Chyba idę pobiegać — mówię i dopijam resztę herbaty (ziół).
Mama coś odmrukuje, ale dalej wpatruje się w telefon. Gdyby ojciec tu był, na pewno kazałby mi poczekać do rana. Na zewnątrz jest całkiem ciemno, zimno i niebezpiecznie, chociaż tego ostatniego nie jestem pewna. Mieszkam w zwyczajnym miasteczku w Oregonie, jedyne co mnie może zaatakować to bobry.
Zasadniczo to biegam codziennie, zazwyczaj rano, przed szkołą lub treningami. Moja trasa jest dość krótka i prowadzi dookoła osiedla, ale dzisiaj nie mam na nią ochoty. Nie mam na nic ochoty, ale to już inna sprawa. Wybieram boczną ścieżkę, która przecina przez zupełnie zdziczały park. O tej porze pewnie będę w nim jedyną osobą.
Powietrze jest chłodne i wilgotne, chyba zaraz zacznie padać. Nie przeszkadza mi to, wysiłek rozgrzewa mnie od środka. Gorzej z wiatrem, bo bez przerwy muszę wyjmować włosy z ust. Trzeba było zrobić koka. Trzeba było ściąć się na łyso. Trzeba było się w ogóle nie urodzić. Trzeba było... dla kogo ja się wysilam?
Cisza koi moje zmysły, dlatego jestem niezwykle wkurzona, kiedy coś ją przerywa.
— Hej, Blair!
Siedzą na ziemi kilka kroków od ścieżki, niby nienachalni, ale jednak widoczni. Kilku chłopaków z mojego liceum, tak dokładniej to nawet z mojego rocznika. Widzę, jak nikłe światło latarni odbija się od butelek po piwie. Normalka, w końcu jest sobota. Skoro nikt nie robi imprezy, to chyba jasne, że chcieli się gdzieś spotkać. Sprawdzam, czy na pewno żadne włosy nie przykleiły mi się do twarzy i skręcam ze ścieżki w ich kierunku. Chcę się tylko przywitać, nie zamierzam do nich dołączać.
CZYTASZ
Słodka jak cytryna
Dla nastolatkówBlair Mitchell żyje dzięki plotkom, nienawidzi filozofii i czasami też swojego sąsiada. Skoro wszystko jest takie paskudne, można właściwie wyskoczyć z czwartego piętra. Prawda? 𝙄 𝙬𝙤𝙣𝙙𝙚𝙧 𝙝𝙤𝙬 𝙄 𝙬𝙤𝙣𝙙𝙚𝙧 𝙬𝙝𝙮 𝙔𝙚𝙨𝙩𝙚𝙧𝙙𝙖𝙮 𝙮𝙤�...