Rozdział 25

20 0 0
                                    

 Minął kolejny tydzień, może dwa – liczenie dni nie miało większego sensu – a ja dziwiłam się coraz bardziej.

Codziennie pracowałam z ludźmi, ale nie zawsze z Arturem. Czasami był ze mną Teodor, innym razem Doktor, a czasem tylko James. Wyrywałam chwaty, lepiłam bułki, szorowałam stoły. Nosiłam wodę, gotowałam zupę cebulową, prałam ubrania i parzyłam sobie dłonie, robiąc mydło z kaktusa. W jaskiniach nie było miejsca dla darmozjadów, a ponieważ nie czułam się członkiem wspólnoty, postanowiłam, że będę pracować jeszcze więcej niż pozostali. Wiedziałam, że żadną pracą nie zasłużę sobie na miejsce wśród nich, ale chciałam przynajmniej nie być dla nich ciężarem.

Dowiadywałam się coraz więcej o mieszkających tu ludziach, głównie poprzez słuchanie rozmów. Poznałam w końcu imiona. Kobieta o karmelowej cerze nazywała się Victoire była córką najstarszego syna Artura, Billa. Miała ironiczne poczucie humoru i dobrze ze wszystkim żyła, bo była zawsze pogodna. Chłopak z czarnymi, najeżonymi włosami, Teddy, ciągle na nią zerkał, ale zdawała się tego nie widzieć. Miał dopiero dziewiętnaście lat, gdy uciekł. Matka o sennym spojrzeniu nazywała się Emma, a jej synowie – Henry i Peter. Ten drugi urodził się już w jaskiniach, poród odbierał Doktor. Nie widywałam tej trójki zbyt często. Mężczyzna o rumianych policzkach był mężem Pansy, nazywał się Harry. Często można go było zobaczyć z innym mężczyzną, Dudley'em, który był kuzynem Harry'ego. Cała trójka uciekała razem. Blady człowiek o siwych włosach nazywał się Horacy Slughorn. Parę lat temu uczył w magicznej szkole eliksirów. Był chory, ale Doktor nie wiedział, co mu dolega – tu w jaskiniach nie było jak tego sprawdzić, a nawet gdyby Doktór mógł postawić diagnozę, i tak nie miał lekarstw. W miarę postępu choroby zaczął podejrzewać, że to rak. Bolało mnie to bardzo, że ktoś umiera na coś całkowicie uleczalnego. Slughorn szybko się męczył, ale był zawsze uśmiechnięty. Jasnowłosa kobieta o zaskakująco ciemnych oczach, ta sama, która pierwszego dnia podawała innym wodę, miała na imię Daphne i była siostrą Astorii, która była ukochaną Deana. Tracy, John, Marcus, Olivier, Lavender, Terence, Adrian... Przynajmniej znałam już wszystkie imiona. Ogółem w jaskiniach mieszkało trzydzieści pięć osób, z czego sześć, w tym Draco, pojechało po zapasy. Pozostało dwadzieścioro dziewięcioro ludzi i jeden intruz.

Dowiedziałam się też nieco o sąsiadach.

W pokoju z dwiema parami drzwi mieszkał Teodor z Deanem. Ten pierwszy na początku przeniósł się do innego korytarza, do pokoju Teddy'ego, żeby zaprotestować przeciw mojej obecności, ale już po dwóch dniach wrócił do siebie. Również inne sąsiednie groty chwilowo opustoszały. Artur powiedział, że lokatorzy się mnie boją. Bardzo mnie to rozbawiło. Dwadzieścia dziewięć grzechotników obawiało się samotnej polnej myszy?

Teraz jednak do sąsiedniego pokoju wprowadziła się z powrotem Luna. Mieszkała tam z partnerem Neville'm, którego nieobecność mocno przeżywała. Pierwsza jaskinia, z zasłoną w kwiaty, należała do Tracy i Daphne, w drugiej, za drzwiami z kartonu, był Dudley, a w trzeciej, przesłoniętej pasiastym kocem – Pansy i Harry. Mój pokój nie był ostatni – na końcu korytarza mieszkali Lavender i Adrian; wejście do ich groty zakrywał wytarty i poplamiony orientalny dywan.

Czwarta grota należała do Doktora i Ginny, a piąta do pani Weasley i Artura, lecz na razie żadne z nich oprócz Artura nie wróciło do siebie.

Doktor i Ginny byli parą. Gdy panią Weasley ogarniał ironiczny nastrój, co nie zdarzało się zbyt często, śmiała się z Ginny i mawiała, że musiał nastąpić koniec świata, by córka znalazła właściwego mężczyznę; jak prawie każda matka, pani Weasley chciała mieć zięcia lekarza.

Ginny nie była dziewczyną, jaką znałam ze wspomnień Hermiony. Być może lata spędzone samotnie z matką sprawiły, że tak bardzo się do niej upodobniła. Od czasów szkoły Ginny była Doktorem.

„Uczucia w tych czasach to nasza słabość" || Dramione Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz