Rozdział 55

19 1 6
                                    

 Arthur utorował mi przejście, rozpychając tłum strzelbą niczym pasterz rozganiający owce drewnianą laską.

– Dosyć tego – warczał na wszystkich, którym się to nie podobało. – Jeszcze będziecie mieli czas, żeby mu nawymyślać. Jak my wszyscy. Ale najpierw wyjaśnijmy parę rzeczy, dobra? Przepuścicie mnie.

Kątem oka zobaczyłam, jak Ginny i pani Weasley przesuwają się na tyły zbiegowiska, najwyraźniej niezadowolone z faktu, że rozsądek wziął górę nad emocjami. Przede wszystkim jednak z tego, że się pojawiłam. Obie nadal spozierały z zaciśniętymi zębami na Deana.

Draco i Theo byli ostatnimi dwiema osobami, które Arthur odsunął na bok. Przechodząc, musnęłam obu, by choć trochę ich uspokoić.

– Dobra, Dean – powiedział Arthur, plasnąwszy lufą o dłoń. – Nie próbuj się nawet tłumaczyć, szkoda na to twojego gardła. Nie wiem tylko, czy kazać ci się wynosić, czy może od razu cię zastrzelić.

Opalona, lecz pobladła twarzyczka znowu wyjrzała Deanowi zza łokcia, śmigając długimi, kręconymi czarnymi włosami. Usta miała szeroko otwarte z przerażenia, a ciemne oczy biegały jej we wszystkie strony. Miałam wrażenie, że ujrzałam w nich słaby połysk, mgnienie srebra wśród czerni.

– Ale najpierw przestańcie ujadać. – Arthur obrócił się, trzymając broń nisko w poprzek ciała. Wyglądało to tak, jakby zamienił się nagle w obrońcę Deana oraz schowanej za nim istoty. Popatrzył chmurnie na tłum. – Dean przyprowadził gościa, a wy zachowujecie się jak zwierzęta. Ludzie gdzie wasze dobre maniery? Nie widzicie, jak się was boi? Wynocha wszyscy do roboty, ale prędko. Kantalupy mi usychają. Niech ktoś się tym zajmie? Zrozumiano?

Stał w miejscu, dopóki poirytowany tłum powoli się nie rozszedł. Teraz, kiedy już widziałam ich twarze, mogłam stwierdzić, że im przeszło – w każdym razie większości. W końcu przez ostatnie kilka dni spodziewali się najgorszego. Ich twarze zdawały się w tej chwili mówić: może i Dean jest idiotą myślącym tylko o sobie, ale ważne, że wrócił i nie ściągnął na nas żadnego nieszczęścia. Nie trzeba się ewakuować ani obawiać Łowców. W każdym razie nie bardziej niż zwykle. Wprawdzie przyprowadził jeszcze jednego robala, ale przecież i tak ostatnio pełno ich tutaj.

Po prostu już ich to nie szokowało tak jak kiedyś.

Część osób wróciła do kuchni dokończyć lunch, inni zabrali się z powrotem do nawadniania pola, jeszcze inni udali się do pokojów. Wkrótce zostali przy mnie już tylko Draco, Theo i James. Arthur spojrzał na nich krzywo i otworzył usta, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Theo wziął mnie za rękę, a wtedy James chwycił mnie za długą. Po chwili poczułam trzeci uścisk na nadgarstku, tuż nad dłonią Jamesa. Był to Draco.

Widząc, jak cała trójka przykuła się do mnie, żeby uniknąć oddelegowania, Arthur wywrócił oczami i odszedł.

– Dzięki, Arthur! – zawołał za nim Dean.

– Zamknij się, Dean. Nie myśl, że żartowałem, jak mówiłem, że chcę cię zastrzelić, ty nędza kanalio.

Za plecami Deana rozległ się cichutki jęk.

– Dobrze, Arthur. Ale możesz poczekać z grożeniem mi śmiercią, aż będziemy sami? Widzisz, jak się boi? Pamiętasz, jak Wanda reagowała na takie sceny?

Dean uśmiechnął się do mnie – poczułam, jak na mojej twarzy wykwita zdumienie – po czym obrócił się do stojącej za nim dziewczyny z najłagodniejszą miną, jaką kiedykolwiek u niego widziałam.

– Widzisz, Sunny? To jest ta Wanda, o której ci opowiadałem. Pomoże nam – nie pozwoli nikomu cię skrzywdzić, tak samo jak ja.

Dziewczyna – a może kobieta? Była malutka, ale delikatne krągłości figury kazały podejrzewać, że jest dojrzalsza, niż wskazywałby na to jej wzrost – spojrzała na mnie oczami wielkimi ze strachu. Dean objął ją w talii i przeciągnął do boku. Przylgnęła do niego jak do podpory, trzymała się go jak bezpiecznej kotwicy.

„Uczucia w tych czasach to nasza słabość" || Dramione Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz