Rozdział XVII: Ziarna na mąkę

26 4 0
                                    

Nad głową Edwarda Wilkinsona rozciągał się bladobłękitny bezkres, przecinany smukłymi pasmami zalegających leniwo kłębów – pozostałości po kilku dniach niepogody. Morze Śródziemne z zachwytem kołysało leniwie statek i zmęczonych pasażerów. Nie było mroźnie, ale temperatura pozostawiała wiele do życzenia, gdy przepływali nieopodal maleńkiej Malty.

Kiedy żywe usposobienia wróciły, gdy radość i spokój zostały oddane, wszyscy oczekiwali z wytęsknieniem świąt, pragnąc poczuć magiczną atmosferę, która, jak wierzono co roku, jest u władzy odmienić nawet najbardziej tragiczny los. Kucharki krzątały się w kuchni bardziej niż zwykle, było w końcu więcej przygotowań, nawet jeśli nie można było sobie pozwolić na zakup drogiego mięsa. Mimo wszystko okres był specjalny, i nawet tak zawzięty laik, jakim bez wątpienia był kapitan Moore, nie mógł zabronić ludziom świętowania. Rzec należy nawet, że chcąc zagłuszyć rozstrajającą nastrój melodię wyrzutów sumienia, przyzwalał na wesołe celebrowanie z uśmiechem i niespotykaną dla siebie dobroczynnością.

W ogromnej skrzyni na tyłach kuchni trzymano pięćdziesięciocentymetrowe homary, które pływały prawie już bez życia w słonej wodzie, i dopominały się niemo, aby położyć kres ich cierpieniu. Nancy Thill, młodsza z kucharek zlitowała się pewnego dnia nad egzotycznymi, jak dla niej, zwierzątkami i postanowiła niemal natychmiast skrócić ich męki. Decyzję wówczas podjęto szybko – skorupiaste stworzenie miało stać się głównym przysmakiem na bożonarodzeniowym stole.

Duch młodości na nowo rozplenił się po całym okręcie, wołając żwawo do tańca w sobotnie wieczory; w niedzielę zaś ten sam duch, nieco już mniej jednak rozbrykany, nakazywał odprawianie smętnych nabożeństw za zmarłych w wyniku cholery. Na statku nie można było uświadczyć jednak duchownego, więc wedle świeżej, postępowej myśli, radzono sobie inaczej: praczki z Kirkdale, w akompaniamencie skrzypiec bliskiego kolegi Drobnego Szklarza utworzyły wcale zgodny chórek i odśpiewywały najrozmaitsze pieśni żałobne, wszystkie jednak przepełnione nadzieją na Nowe Jeruzalem, byt stokroć lepszy i ponowne spotkanie. Jeden z oficerów, zagorzały niestety katolik, ale protestancka wspólnota wiary w tych wyjątkowych okolicznościach postanowiła przymknąć na owy niuans oko, odczytywał fragmenty Biblii, przewodnicząc jednocześnie świeckiej liturgii. Piękne to były i podniosłe chwile, które tchnęły w przestraszonych ludzi ducha wiary, i pozwoliły spać na powrót bez lęku.

Edward także uczestniczył w tych spotkaniach i za każdym razem dziękował wówczas cichutko za dar życia, gdyż doświadczenie takiej nędzy, takiego cierpienia, zrobiło z niego istotę wdzięczną; zaczął dostrzegać rzeczy najprostsze, które go otaczały i starał się widzieć w nich piękno, które niegdyś mógł dostrzec tylko w osobach romantycznie udręczonych i rzeczach, które naznaczył ślad sentymentu. Zmiana z pozoru niewidoczna zaszła w tym młodzieńcu, i choć nikt nie analizował jego charakteru, wszyscy byli bowiem zajęci własnymi sprawami, to on sam odczuwał w sobie osobliwą inność usposobienia. Jakaś tajemna struna istnienia poruszyła się w nim pod wpływem palców niezbyt szczodrej fortuny i jedyne, co teraz mógł zrobić, to wsłuchać się w nową melodię.

O swojego drogiego przyjaciela, który był prowodyrem jego najdziwniejszych zachowań, dbał tyle, na ile pozwalała mu przyzwoitość.

Dni mijały, i odkąd Lear po raz pierwszy od jakiegoś czasu postawił stopy na drewnianej posadzce, tamtego pamiętnego wieczora pełnego emocji i rozlanego żalu, z każdą mijaną dobą czuł się lepiej. Dużą rolę w polepszeniu się stanu jego zdrowia, jak prawie zawsze w beznadziejnych przypadkach bywa, odgrywał duch walki, który szeptem nakazywał mu trwanie, delikatnie muskał jego umysł i nie pozwalał na odłączenie się zbłąkanej duszy od sztywnego ciała. Każdy nerw, pod wpływem tego lekkiego, lecz drażniącego dotyku, zdawał się napinać i przywracać życie w zastygnięte członki. Świat jeszcze długo zdawał się nierzeczywisty, oczy brązowowłosego chłopca, towarzyszącego mu na stołku obok pryczy jeszcze długo błyszczały zbyt jaskrawo, zbyt wyraziście. Czasem, gdy półsiedział, wniesiony na kilku lichych poduszkach i spoglądał w zielone, szczerze zmartwione ślepia miał wrażenie, że wpatruje się w obraz pociągnięty nieprzyjemnie mocną akwarelą. Odczuwał wtedy rozdrażnienie, ale wszystko zrzucał na karb postchorobowego rozstrojenia.

Metanoia Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz