Powóz mknął przez leśne uliczki, suche trakty
Wybijając tęsknego serca nierówne takty.
Farmę i Mombasę, główny ośrodek obszaru, na którym rozgrywa się w tym momencie nasza opowieść dzieliło 120 długich mil. Tak jak wcześniej, należało robić przerwy, poić konie, spać w nocy – sen spadał jednak na baronową i panicza, który z każdą przebytą milą czuł się mniej niezręcznie w towarzystwie dystyngowanej damy, w powozie. Starali się podróżować w nocy, by uczynić całą przeprawę znośniejszą. Miało to swój urok – za dnia nabierali sił, przechadzając się po okolicznych wioskach, których oczywiście było jak na lekarstwo, grali w karty, rozmawiali. Wieczór przynosił schronienie przed żarem, zwierzęta miały więcej wigoru krocząc w chłodzie nocy.
Edward był zafascynowany widokiem zacnej kobiety, małżonki–plantatorki, która drzemała jak gdyby nigdy nic pod gołym niebem, potrafiła rozpalić ognisko i wydawała twarde, lecz niepozbawione szacunku rozkazy swojej służbie, która im towarzyszyła. Świta baronowej była jednak dość skromna i składała się z boya – Hieronima i służącej, która zawsze ekscytowała się niewyobrażalnie na widok doktora Aydona u progu ich domostwa. Wszystkich, jak to często bywa, wspólna podróż nieco zbliżyła; baronowa w spiekocie dnia nieraz sama usługiwała swoim zaufanym – serce miała wielkie, i jeśli ktoś potrzebował pomocy, jak na przykład wiecznie markotny i spragniony Hieronim – Lizzy Cavendish ruszała z odsieczą.
Edward miał jedną wielką, zdawało mu się, iż niekończącą się okazję do tego, by wypytać baronową o swoją rodzicielkę. Pewnego wieczora, tuż po obiadokolacji, kiedy szykowali się do dalszej wędrówki, postanowił w końcu zdobyć się na odwagę i rozpocząć ten jakże frapujący go temat.
Piegowate czoło zalśniło, odbijając blask zachodzącego słońca. Chłopak schylił się po koc i delikatnie musnął dłoń baronowej, która akurat wtedy także schylała się, by poprawić suknię.
– Przepraszam najmocniej... – szepnął, ale zaraz dodał pół głosem: – Czy przed ruszeniem dalej, mógłbym z panią na spokojnie porozmawiać? Chcę się przygotować... Chcę poznać... – plątał się trochę, nie wiedząc jak dotrzeć do celu.
Lizzy uśmiechnęła się, odgarniając z twarzy rude loczki.
– Pytaj śmiało, młodzieńcze.
Gdyby nie opalenizna, która zdążyła ogarnąć skórę chłopca, wówczas prawdopodobnie widać by było wykwity zażenowania na jego twarzy.
– Niestety nie mam pojęcia o co pytać. Nie wiem nic na temat mojej matki, lady Cavendish. Nic.
Słońce chowało się za horyzontem. Konie fukały, gotowe do trasy, woźnica siedział niecierpliwie i żuł tytoń. Baronowa zarządziła dłuższy postój, po czym przycupnęła jeszcze na chwilę przy ognisku, jednocześnie prosząc Hieronima i służącą, by weszli już do powozu.
– Matka twoja, Edwardzie... Cóż, od czego tu zacząć? Przyjechała do Mombasy, będzie z dziesięć lat temu. Była smutna, widziałam to na jej licu, widziałam, iż trapi ją wiele, rozłąka, ale wydawało mi się to wówczas wszystko czymś innym, nie wiedziałam, że zniknęła tak potwornie z twojego życia, ja... Nie wiem doprawdy, co wówczas myślałam. Sama byłam jeszcze młoda, niezbyt doświadczona. Zresztą matka twa to ma rówieśniczka. Była tak młoda, gdy cię urodziła, Edwardzie. Tak młoda, a tak utalentowana! Wyjechała tutaj ze swoim przyjacielem, Jean Claudem, przepięknym, przecudnym człowiekiem, który chciał malować obrazy...
– Opuściła mnie i ojca, by żyć z malarzem? – spytał Edward kąśliwie, nie będąc w stanie powstrzymać goryczy, która mimo woli wlewała mu się do serca po tych słowa.
CZYTASZ
Metanoia
RomanceRok 1885. Siedemnastoletni młodzieniec opuszcza ciepły rodzinny dom, by rozpocząć życie na własną rękę. Wyrusza do Liverpoolu, mając nadzieję, że duże nadmorskie miasto i tysiące nieznanych twarzy staną się dla niego drogą inspiracji. Wybawicielem j...