Rozdział VI: Zapaść

135 17 2
                                    

Lubo snem. Lubo cieniem. Lub marą nikczemną.

Przyjdź.

Każdy kolejny dzień okazał się być i wybawieniem i udręką dla Edwarda Wilkinsona.

Młody panicz z przyczyn zdrowotnych musiał pozostać u państwa Porter jeszcze cały tydzień. Był kontent, bowiem towarzystwo Angelique było mu niezwykle miłe, ale o tym pewnie już wiesz, czytelniku, przecież rozpisywałam się o jej zacności, światłości i przytomności umysłu w poprzednich rozdziałach tej krótkiej, lecz mam nadzieję treściwej spuścizny zdarzeń kilku, które rozegrały się u progu dorosłości naszego bohatera. Należy także oczywiście zaznaczyć, że jej ojciec również był niczego sobie kompanem wieczornym; Edward po kilku wspólnych kolacjach przyzwyczaił się nawet do jego ciętych uwag, zamiłowania do polityki i nadmiernej drażliwości. W ten sposób mógł odpędzać myśli chmurne i niechciane, był w stanie spędzić chociaż kilka chwil spokojnych. Zaraz jednak, najczęściej wieczorem, istota jego wpadała w istny żar myśli piekącej do żywego przewiercone na wskroś chorobą pudełko zwane ciałem. Nie chciał w ogóle się nad tym zastanawiać, absolutnie nie miał ku temu podstaw i powodów, ale młody umysł po prostu się mącił, wbrew jego woli.

Zadręczał się różnymi pytaniami. Chciał więc jak najszybciej usłyszeć odpowiedzi, nie dziwota. I nie dziwota, że był udręczony, skoro musiał na to poczekać jeszcze caluteńki tydzień.

,,Ale to nic, to nic. - powtarzał sobie ciągle w myślach - Jestem przyzwyczajony do czekania, na coś, czego, jak mi się zdaje, bardzo pragnę. Właściwie całe moje życie to pasmo nieustannych oczekiwań. Czy może być inaczej, skoro jestem takim dziwnym chłopcem, całkowicie wyalienowanym, odrealnionym stworzeniem, żyjącym w pieczarze własnych fantazji? Może i nie jestem cierpliwy z natury, ale życie ciągle mnie uczy wstrzemięźliwości i jak na razie idzie mi dość dobrze. Co ma nadejść, to nadejdzie, ja na razie muszę pozostać skupiony na swym zdrowiu. Tak. Nie będę w ogóle o tym myśleć."

Wziął się w karby i choć z trudem przychodziło mu czasem utrzymywanie niewzruszonej twarzy, był dzielny. Swoją terapię rozpoczął od wnikliwszej, niż zwykle, obserwacji pomieszczeń.

Edward bardzo często przesiadywał z Angelique w salonie, który usytuowany był na tyłach domu. W ramach ćwiczeń w łapaniu wzlatującej ku nieboskłonom duszy i przywoływaniu jej na ziemię, postanowił zapisywać parę prostych myśli w notesie. Pewnego dnia starał się zwrócić uwagę na wszystkie znajdujące się w salonie sprzęty. Próba ta wyszła następująco:

Pośrodku tego jakże wytwornego pomieszczenia stoi stolik. Niewielki, kawowy, z mahoniu. Obok towarzyszy mu fotel, równie ciemny, szkarłatny, pikowany. Nieopodal stoi blenda, a na niej wazon ze sztucznymi słonecznikami. Nad blendą obrazek. W ramce rzeźbionej, chyba też słoneczniki, aczkolwiek malowane ręką rozedrganą (czyli ręką ekspresjonisty po prawdzie, ale tak będziemy nazywać owych artystów dopiero później), więc trudno tak naprawdę poznać, co to jest. Otomana pięknie prezentująca się przy stoliku, również szkarłatna i również mahoniowa. Wszystko w najlepszym guście, nawet świeczniki.

Nie trudno zauważyć, ze opis ten jest zwięzły, krótki, rzeczowy, bez ozdobników typowych dla rozpoetyzowanej duszy Edwarda. Czy list od Leara odebrał jej blask? Skądże znowu. Po prostu chłopak czuł się przez dzień lub dwa jak jakiś zwiędły kwiatek, albo lepiej, jak ten sztuczny słonecznik w wazonie, udający, że ma potrzeby i pije ze źródła. Widział wówczas oczami, lecz jego serce pozostawało zamknięte na przeróżne estetyczne doznania, czy fizykalne odczucia. Płynął po bezkresie pustki, unoszony wieczornym rozstrojem nerwów.

Stan owy nie trwał jednak zbyt długo, fala wezbrała nawet na tak mdłym morzu i rozszalał się sztorm oczekiwania na to, co miało nieubłaganie nadejść.

Metanoia Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz