Świat zaszedł mgłą na ponad miesiąc. Elizabeth, statek pasażerski, który wypłynął z Mombasy na początku czerwca dotarł do Southampton w drugiej połowie lipca. Rejs przebiegł spokojnie, statek ów zapewniał zupełnie inny komfort podróży. Pokłady podzielone były na klasy, tak jak w pociągu. Młody panicz, roztargniona panienka, jej rodzice i jasnowłosa, smętna niewiasta zajęli osobne kajuty pierwszej klasy. Miękka, aksamitna tapicerka pod palcami, rzeźbione nóżki otomany i szafeczek nocnych, łoża duże, wyborne, a tak wygodne, że każdy z owej piątki spędzałby w nich całe wprost dnie, mając przez długi okres za spanie zwykłe, uklepane, cienkie materace. Odpoczynek w ciepłej, grubej pościeli był doświadczeniem niemal niebiańskim. Pierwsza noc umknęła podróżującym z życia. Odcięli się zupełnie i zbudziwszy się rano, doznali dziwnego wrażenia, jakby urodzili się na nowo.
Śniadania odbywały się dość późno, bo o dziewiątej, w starej, dużej jadalni, gdzie sklepienie podpierały filary wcale masywne, których architrawy tworzyły coś na kształt gałęzi bluszczu, a fryzy przypominały kształtem muszle amonitów. Drewniane stoły były okrągłe, przykryte bielutkim obrusem. Wokół stołów ustawione były ciężkie krzesła, których tapicerka błyszczała, gdy przez wypolerowane szyby wkradały się leniwe promienie. Za oknami znajdował się pokład spacerowy, który prowadził do skromnego placu, na którym znaleźć można było leżaki i markizy.
Oprócz tego na statku spędzać czas należało w obszernej bawialni, gdzie panie zazwyczaj spotykały się, by trochę pogimnastykować swój język. Była sala z mahoniowym umeblowaniem i kominkiem, gdzie panowie grywali w brydża, sącząc brandy z drogiego szkła. Profesor Prynne często tam zaglądał, chcąc zdobyć być może nowych czytelników. Udało mu się nawet znaleźć kilku zainteresowanych, więc wysiłki włożone w konwersację i udawanie, iż alkohol mu smakuje, opłaciły się.
Młodzi pędzili dnie na czytaniu książek w całkiem posażnej bibliotece. Jane zachęcała także do gry w krokieta; na środku liniowca utworzono bowiem niewielkich rozmiarów boisko dla chętnych. Jednak ani panna Porter, ani panicz Wilkinson nie byli w nastroju do takich zabaw. Woleli w ciszy i melancholii oddać się czemuś spokojnemu. Wspólne czytanie wytworzyło dziwną więź. Ich serca szeptały niemo, jednocząc się w cierpieniu.
Panienka Prynne była w tym wszystkim nieco osamotniona. Miała swoje udręki, ale nie chciała o nich mówić, nie potrzebowała się tym dzielić, a tym bardziej tego manifestować. Zagłuszała wszystko, co siedziało w jej umyśle i sprawiało przykrość ożywioną gestykulacją, opowieściami, rozrywką. Spoglądała na dwójkę pogrążonych w marazmie, w żałobie, i obiecała sobie, że choć ona pozostanie wesoła. Ktoś przecież musiał.
Przez całą podróż do domu pozostawała nieco na uboczu, dając Edwardowi przestrzeń. Rozumiała więcej, niż on myślał, jednak z tym także nie zamierzała się zdradzać. Heroicznie więc, postanowiła pewne kwestie przemilczeć. A to, co należało do przeszłości, miało już tam na zawsze pozostać. Nie martwiła się, iż Edward zmieni zdanie. Ufała mu. Wydawało jej się, iż wie czego ten młodzieniec może teraz potrzebować. Zrobiłaby wszystko, aby mu to ofiarować. W swej dzikiej przyjaźni wobec niego widziała ostatnią deskę ratunku na normalne życie. Już wcześniej oznajmiła, że nie wyjdzie za mąż, że nie jest w stanie spędzić ostatnich chwil swojego życia z osobą, która nie będzie jej odpowiadać. Przy Edwardzie jednak czuła się inaczej. Zarówno serce, jak i umysł podpowiadały, że dla niego można zrobić wyjątek.
Gdy wysiedli w mieście portowym na południu Anglii, słońce świeciło wysoko na niebie. Nie było może tak gorące, jak w lutym czy marcu pory suchej na wschodnim wybrzeżu Afryki, ale wciąż potrafiło sprawić, że na skroni podróżnych pojawiała się kropelka potu. Organizmy ich jednak były rozgrzane, przyzwyczajone do wysokiej temperatury. Nie odczuli zmiany zbyt mocnej, przynajmniej jeśli chodzi o klimat. W pierwszych chwilach po zejściu na ląd doznali jednak czegoś na kształt wstrząsu – znów słychać było gwar i szum cywilizowanego, europejskiego miasta, znów zewsząd czaiły się ogromne tłumy ludzi, był płacz, były prośby, ktoś żebrał pod resursą, ktoś biegł na oślep, wprost pod przeciskający się przez tabun powóz. Gdzieś w oddali czaiło się miasto, którego miniatura była już nazbyt widoczna w porcie.
CZYTASZ
Metanoia
RomanceRok 1885. Siedemnastoletni młodzieniec opuszcza ciepły rodzinny dom, by rozpocząć życie na własną rękę. Wyrusza do Liverpoolu, mając nadzieję, że duże nadmorskie miasto i tysiące nieznanych twarzy staną się dla niego drogą inspiracji. Wybawicielem j...