W czterdziestym ósmym roku panowania królowej Wiktorii Hanowerskiej listopad z początku był niezwykle przyjemnym, wcale niepodobnym do siebie miesiącem, jednak z biegiem dni przeistoczył się w swoją prawdziwą odwieczną formę rozpaczającego nad swą niedolą stwora z najgłębszych odmętów, którego łzy w końcu zaczęły zraszać kapelusze marnych istot ludzkich. Opady nigdy nie były niczym komfortowym i wyczekiwanym, jednak było coś oryginalnego i magicznego w tych chłodnych wieczorach, zakrapianych czasem zwykłą mżawką, czasem naprawdę porządną ulewą. Można było obserwować zasnute niebo, umarły ogród, albo, jeśli znajdowało się w środku miasta - niezbyt majestatyczny, ale jakże prawdziwy krajobraz stęchłych ulic. Dom stawał się wówczas przystanią nadzwyczaj przytulną, czytano książki w ciemnych zakamarkach pokojów, hołdując samotności i refleksji. Nadchodził czas rozwoju myśli filozoficznej, analizy życia, rozrachunku z samym sobą; gdzieś w równie ciemnych zakamarkach duszy odzywał się daimonion, który niedługo potem znikał bez śladu na hucznej zabawie, gdzie pogoda i smętne nastroje nie miały wstępu. Szczęśliwcy urodzeni pod dobrą gwiazdą nie narzekali - listopad był dla nich okresem wspaniałej swawoli, zaproszenia i liściki sypały się jak z nieba, trzeba było ratować swoją obecnością nawet najmniejsze asamble. W całym zamieszaniu, wirze przygotowań i długich nocy mało kto z zacnych paniczów i jeszcze cniejszych dam zwracał uwagę na błoto, wilgotny popiół na ulicy, czy maleńkich, całkowicie przemokniętych żebraków siedzących w czarnych uliczkach. Czasami dostojny dżentelmen był w stanie ofiarować takiej osóbce szylinga, co było najwyższym wymiarem dobrodziejstwa; zdarzali się też i tacy, zdjęci trwogą o własne życie wieczne, którzy obdarzali przemoczonych jegomości własnym parasolem. Taka scenka mogła przyprawić obserwatorów o szybsze bicie serca i wzbudzić w nich równą czułość i oddanie wobec spraw maluczkich. Niepodobna było oczywiście przewidzieć, że ów obdarzony nie pożyje zbyt długo, a owa parasolka zda mu się na krótką tylko chwilę. Jednak gest był gestem chlubnym, więc wszyscy bywali zadowoleni, a listopad stał się jednym z tych miesięcy, kiedy różnego rodzaju datki dla biednych bywały największe.
W miesiącu owym, oprócz snucia rozważań, tańcowania na balach i rozdawania jałmużny, można było zająć się jeszcze jedną rzeczą - mianowicie bawić się w wyścigi kropel. Mokre szyby, zwłaszcza po świeżej napaści, stanowiły najdoskonalszy tor wyścigowy. Maleńkie krople, jedna po drugiej, spływały w rożnych odstępach, kreśląc własne ścieżki, we własnym tempie. Każda była inna, każda znała swoją drogę. Nie mógł umknąć jednak fakt, że czasem owe drogi przecinały się, krople stawały się jednością, czego konsekwencją było powstawanie wielkich, okazałych kropel, zdecydowanie bardziej odznaczających się na szybie. I choć zabawa owa może zdać się śmieszną, a nawet czczą, to trzeba oddać, że doskonale zajmowała myśli.
- Spójrz Angelique, tym razem wygrała panna z lewej, choć wcale na to nie wyglądało. Zaczęła niewinnie, lecz była stała w swej walce, natomiast ta z prawej zaczęła żwawo, ale się zatrzymała – zauważył Edward, który z braku lepszego zajęcia spoglądał przez okno, a że był to dzień, kiedy czuł się niezwykle słaby, znajdował pociechę w obserwacji kropelek, choć wyglądał przy tym, jakby był pogrążony w bardzo osobliwej melancholii. – Czy nie jest to znakomita metafora życia, moja droga?
– Zapewne, Edwardzie. Przeczytać ci jeszcze jeden rozdział Szkarłatnej litery? – odezwała się Angelique Porter, która właśnie zabawiała chorego lekturą.
Jasnowłosa panna okazała się niezwykle oddaną i przemiłą opiekunką. Jeszcze tego samego wieczora, kiedy to Edward zawitał do posiadłości Scarless Manor, napisała krótki liścik, aby niezwłocznie powiadomić stryjostwo o stanie zdrowia Edwarda. Z jej inicjatywy wiadomość z Everton przyszła zaraz na następny dzień, z samego rana. Stryj Anthony wyraził w niej niepohamowaną wdzięczność dla państwa Porter za opiekę nad umiłowanym bratankiem i zapowiedział się z wizytą na dzień następny, a ciocia Áine dołączyła ususzoną prymulkę, jako wyraz tęsknoty i szczerej troski swojej i dobrotliwej kuzyneczki. Edward uznał ten gest za przesłodki i zachował ów kwiat, mając zamiar włożyć go do kajecika, kiedy tylko go odzyska. Nie był jednak pewien, czy jego płaszcz nie znalazł już może innego właściciela, dlatego na razie smucił się niemo, będąc niepewnym, ale jednocześnie mając nikłą nadzieję.
CZYTASZ
Metanoia
RomanceRok 1885. Siedemnastoletni młodzieniec opuszcza ciepły rodzinny dom, by rozpocząć życie na własną rękę. Wyrusza do Liverpoolu, mając nadzieję, że duże nadmorskie miasto i tysiące nieznanych twarzy staną się dla niego drogą inspiracji. Wybawicielem j...