W północnej Anglii po szarych dniach ponurego i zimnego listopada w końcu zawitała zima. Śnieg padał tamtego dnia bardzo obficie. Białe płatki tworzyły jednolitą pierzynę, w której każdy gubił swoją oryginalność. Niebo było szare, pozbawione wyrazu, zupełnie mdłe i nieczułe. Wolno opadające kryształki niosły ze sobą tylko chłód najgorszego poranka w życiu pewnego młodego człowieka.
Stacja była opustoszała, gdy się na niej zjawili. Rano nie zjedzono nawet żadnego śniadania, pan Wilkinson myślał jedynie o tym, aby jak najszybciej znaleźć się ze swoją marną zgubą w przedziale. Edwardowi nawet to nie przeszkadzało, był obojętny na tak przyziemne powinności. W ogóle nie odczuwał głodu. Właściwie to niczego nie odczuwał. Stryjenka mimo wszystko wpakowało mu w dłoń maślanego rogalika i kazała przełknąć, gdy już bezpiecznie zajmie swoje miejsce w pociągu. Edward przyjął prezent apatycznie, ale co później z nim zrobił, nie wiadomo. Nastąpiły krótkie, zwięzłe pożegnania, a z racji iż Cordelia została na noc u państwa Prynne, panu Wilkinsonowi nie było dane poznać swojej bratanicy. Czy się tym faktem przejął? Jakoś niespecjalnie. Zaraz potem ruszyli, zdecydowanie zbyt wcześnie, dlatego też byli przed czasem i zastali cały peron wyłącznie do swojej dyspozycji. Edward oczywiście wolałby, żeby wokół czaiły się jakieś nieznajome stworzenia; to na pewno zaradziłoby w jakiś sposób jego boleściwej samotności. Przez pół godziny musiał się jednak mierzyć z towarzystwem wyłącznie ojca, a jedynym pociesznym stworem, który się ukazał, był drobniutki rudzik, który świergotał zapamiętale na pobliskiej gałązce i bezsprzecznie żalił się, że zima zastała go tak niespodziewanie.
Po przeraźliwej, jakby dłużącej się niemiłosiernie otchłani czasu, zakupiono w końcu bilety, nadano bagaż i sprawdzono dokumenty. Edward usiadł cicho na wyznaczonym miejscu w wagonie pierwszej klasy. Miejsce było przestrzenne, nikt oprócz ojca siedzącego naprzeciwko, nie przeszkadzał mu. Nikt się nie przeciskał, nikt nie deptał, nikt nie śpiewał, nikt nie dziergał, nikt nie cerował skarpet. Siedzenia nie stanowiły nagiej, zimnej deski, lecz były niezwykle miękkie, nadmuchane, kryte purpurowym adamaszkiem. Za nimi siedział dżentelmen w podeszłym wieku, który zaczytany był w porannej gazecie. Obok nich, po drugiej stronie przejścia, usiadła postawna dama o szerokich ramionach i mocnych rękach. Do jej sukni przyczepiony był zagubiony, onieśmielony siedmioletni chłopiec, który najwyraźniej bardzo pragnął schronić się przed światem w fałdach materiału. Matka w pewnym momencie zaczęła go cicho ganić za rozpaczliwą postawę i posadziła go sobie na kolanach. Ten nagle przestał mazgaić się, gdyż spojrzał matce prosto w wyłupiaste oczy i dostrzegł w nich wielką czułość. Wtulił się w swoją rodzicielkę i wyraźnie nie zamierzał już zawodzić. Przez znaczną część podróży wagon pozostawał w takiej oto formie. Dopiero w drugiej połowie, gdy nie zostało zbyt wiele mil do pokonania, dosiadło się dwóch Francuzów, rozmawiających o jakiejś egzotycznej wystawie. Edward był owego dnia skory do marudzenia, ale swoje uwagi musiał zachować dla siebie. Pozostawał niewzruszony i z obojętnym wzrokiem wpatrywał się w szybę, a apatia kołysała go sennie i przez chwilę zdawało mu się nawet, że faktycznie zasnął.
Krajobraz zmieniał się i kiedy zostawili za sobą Northamptonshire, nie było śladu po śniegu. Słońce, na przekór kołyszącej melancholii podróżnych, wyłoniło się zza chmur i promienie oświetliły niektóre szczęśliwe twarze siedzące przy oknie.
,,To durne słońce drwi sobie ze mnie w tej chwili." – pomyślał Edward smętnie i miał ochotę fuknąć z rozdrażnienia, ale się powstrzymał, wiedząc bardziej niż widząc, że za sąsiada ma nieprzejednanego sędziego swoich wszelkich poczynań. W tamtym momencie nie widział, że jest bacznie obserwowany. Pan Wilkinson zawiesił się na chwilę, gdy zielone tęczówki Edwarda zaczęły jaśnieć i ciemnieć pod wpływem padającego światła. Poczuł się wówczas, jakby ktoś bardzo boleśnie i nieumiejętnie wetknął mu palec w serce. Zacisnął wargi i walczył z pewną wielką tęsknotą, z wielką odrazą i rozczarowaniem. Dlaczego ten dzieciak musiał odziedziczyć po niej kolor ślepi? Pan Wilkinson dzielnie walczył ze wstrętem, niestety należał do osób, które zazwyczaj przegrywały z własnym temperamentem. Fala złości i starego gniewu wezbrała się w nim i o mało nie kopnął niczego nieświadomego Edwarda, gdy chaotycznym ruchem zarzucił nogę na nogę. Wyciągnął zaraz szybko gazetę i zaczął czytać, bo tylko tak mógł sobie z emocjami poradzić, i nie udusić swojego biednego chłopca.
CZYTASZ
Metanoia
RomanceRok 1885. Siedemnastoletni młodzieniec opuszcza ciepły rodzinny dom, by rozpocząć życie na własną rękę. Wyrusza do Liverpoolu, mając nadzieję, że duże nadmorskie miasto i tysiące nieznanych twarzy staną się dla niego drogą inspiracji. Wybawicielem j...