Rozdział VIII: Pijany Liverpool

133 13 4
                                    

Odłożyłem, oszczędzałem,

przy tym dobrze wyglądałem,

więc to była sprawa prosta,

jak na nosie pryszcz i krosta.

Bo głodować z ładną twarzą –

o tym przecież wszyscy marzą!

A i filozof w umyśle,

więc po krótkim namyśle,

w podróż życia pojechałem

i wszystko wydałem.

Było zdaje się wpół do piątej, gdy Edward zaczął zbierać się do wyjścia. Stał przed pozłacanym lustrem mierząc wzrokiem własne odbicie, które prezentowało się w trzech różnych wariantach strojów. Pragnął wyglądać jak najbardziej reprezentacyjnie, bowiem w myślach kolorował mu się już szczegółowy plan pożegnania z tym miastem, a co za tym idzie, z pewnymi personami. Na takie okazje należało przyoblec się w odzienie człowieka najwyższej klasy. Toteż starannie młody panicz, nie zapominając o swoim pochodzeniu, skompletował ubiór na dzisiejszy wieczór. Był kontent ze swojej żółtej kamizelki i niebieskiego fraku. Tak, czytał to bardzo zmyślne dzieło Goethego. I tak, stanowiło ono dla niego inspirację modową na dzisiejszą okazję, jeżeli można to tak w tym momencie nazwać. Mimo że utwór zestarzał się już należycie, a liczba samobójstw popełnianych z miłości zdawała się maleć, można było śmiało po owym stroju wywnioskować, że ów młodzian ma jakiś zamysł szatański, albo przynajmniej czyśćcowy. Nic bardziej mylnego; Edward przyglądał się sobie z błogim uśmiechem na ustach i myślał, że wcale nieźle wszystko obmyślił. Kapelusz włożył na głowę, ten sam, który miał pierwszego dnia, gdy postawił stopę na liverpoolskim bruku, wziął laskę w dłoń, i tak wyglądając, doszedł do wniosku, że faktycznie może iść na spotkanie z samym czartem.

Zostawił krótką notatkę na małym kawowym stoliku (w razie gdyby stryjostwo umartwiało się jego późną i niespodzianą eskapadą; choć nadmienić należy, że kochany stryjek zaczął w końcu podejrzewać, że za bratanka ma niezłego raczej fircyka, i że bynajmniej martwić się o niego nie trzeba) i ruszył przed siebie, dziarsko dzierżąc drewniany kij i parę monet, które miał zamiar roztrwonić na piwo korzenne. Ten jeden raz. Na pożegnanie doktora Aydona. I swoich marzeń. Był świadomy, że nijak miało się to do owego małego postanowienia odnośnie alkoholu, ale pomyślał, że dzisiejszy wieczór można zapisać na karcie wyjątków. Przecież nigdy ta jego kędzierzawa głowa nie opierała się podszeptom duszy. A dziś dusza jego śpiewała balladę o tym, że pewien młody, rumiany młodzieniec musi koniecznie przeobrazić się w godnego klienta Tawerny u Smith'a.

Nie miał żadnych przygód po drodze, bezpiecznie dotarł na Hartley Quay, która świeciła się tego wieczoru jakby jaśniej, cieplej, próbując wlać w młode serce płomyk nadziei. Wpadł początkowo w konsternację, gdy w głowie ukazała się myśl o tym, że oto już nigdy nie znajdzie się na tej ulicy. Że wróci potulnie do roli dobrego, wykształconego człowieka, który przysposabia się na męża stanu, który taksuje beznamiętnie własną małżonkę i bije się w pierś, bo mariaż nie przyniósł satysfakcjonującego procentu. Ale o swym losie nie myślał już dnia tego, teraz była pora, żeby na chwilę o tym zapomnieć. Być może to właśnie było ową nadzieją, o której szeptały mu latarnie. Zapomnienie.

Szyld poddawał się lekkim powiewom północnego wiatru, Mersey falowała niespiesznie, leniwie obijając się o kamienne wysepki i żelazne rufy statków. W oddali słychać było milknące już nawoływania mew. Niebo powróciło do stanu sprzed kilku dni, dlatego księżyc mógł z lubością przeglądać się w spokojnej tafli. Jego okrągły kształt falował razem z rzeką, w której pluskały się drobne rybie istoty. Za rogiem ostatni przeładunek dobiegł końca, metal zgrzytał o metal jeszcze chwilę, potem zostały już tylko mistyczne rozmowy nieba z ziemią i te mniej tajemnicze - konwersacje ludzi.

Metanoia Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz