Edward Wilkinson tułał się bez celu po kamiennych uliczkach, podziwiał błękit nieba, rozkoszował się zapachami nieokiełznanej bryzy Oceanu Indyjskiego, pisał i spał; to znów się przechadzał i dni mijały mu leniwie i niezwykle wolno, piasek w maleńkiej klepsydrze myśli przesypywał się równie niespiesznie i każdy poranek rozpoczynał się tym samym rytuałem.
Przygody, które miały oczekiwać młodego panicza zdawały się teraz odległe o tysiąc mil, upływ czasu z powodzeniem zagłuszał echa dawnych dni, w których trzeba było spać na ciasnej pryczy na statku dotkniętym nieszczęściem, dób, w których niedoświadczony umysł miał szansę się wypróbować, trochę dojrzeć, poszperać w zakamarkach własnej filozofii. Chłopak przeglądał sporządzone przez siebie notatki z tego okresu i w pewnym momencie doszedł do wniosku, iż nie ma pojęcia, jakim sposobem był on zdolny do pisania tak rzeczowo i oficjalnie. Porównywał zapiski z najświeższymi wierszami i mrużył oczy ze zdumienia. Zwykle po dwóch, czasem nawet trzech godzinach pracy nad swoją poezją schładzał twarz lodowatą wodą, związywał przydługie już włosy i ruszał na kolejny spacer, po kolejne inspiracje.
W dniu, w którym praczki i reszta ludzi zatrudnionych na plantacji kawy udała się na gospodarstwo całkiem niedaleko góry Kilimandżaro, prawie że na granicy z Tanganiką, Aydon po wypadkach z Chapmanem udał się na spotkanie zarządu, celem omówienia kilku istotnych spraw związanych z otwarciem szkoły i małego szpitala misji metodystów, która mieściła się w bliskim sąsiedztwie farmy barona. W liście, który przyszedł do baronowej niecały rok wcześniej lekarz przedstawiał swoje racje i chęć pomocy w owej misji, prosił o wstawienie się za nim w procesie rekrutacji na posadę misyjnego medyka i ubiegał się o względy dobrotliwej baronowej w tym oto zakresie. Miła małżonka – filantropka, jak na kobiety zacnych dżentelmenów przystało, szepnęła to i owo swojemu mężowi, który podkręcając wąsa z zachwytem nad swoją wdzięczną papużką wystarał się dla Aydona o ową posadę. Na spotkaniu lekarz poświadczył swoje przybycie, podpisał niezbędne dokumenty, podziękował oględnie baronowi, i zachowawszy wylewniejszą wdzięczność dla iskrzących się oczu baronowej oznajmił, że zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami zaczeka, aż któryś z misjonarzy po niego pośle. Porozumiał się także w kwestii swojej ,,małżonki", informując, iż pewne okoliczności sprawiły, że musiał zabrać ją ze sobą, podobnież jak i swego wiernego młodego ,,asystenta". Aydon umiejętnie poruszył temat, nim Moore zdążył mrugnąć na owym spotkaniu w stronę barona, toteż sprawa rozwiązała się tak jak zakładał – bez komplikacji. Jego znajomość z lady Cavendish i chłodne, lecz dobre stosunki z jej mężem pomogły mu wykreować rzeczywistość podług własnej myśli. Gdy opuszczał salę, Moore posłał mu tylko zdegustowane spojrzenie. Lekarz, pomimo swoich wcześniejszych niepokoi i paniki, które raz szturmem zdobyły jego umysł i serce, nie pozwolił sobie na kolejny wybuch wątpliwości i miażdżąc nieprzyjemności jak najmniejszego robaka dołączył do swoich towarzyszy.
– Nie wiem, czy ryzykowałem czy nie, ale poszedłem do barona bez żadnych papierków – oznajmił po wejściu do izby na piętrze gospody, zdejmując z głowy kapelusz i przecierając spocone czoło. – Sir Cavendish jest już dość sędziwy, pokiwał potulnie głową, machnął ręką i oznajmił, że to nawet lepiej, iż mam kogoś do pomocy i kogoś, kto osładza życie.
Angelique poprawiła się na otomanie, wyprostowała plecy i zrobiła minę, która uchodzić mogła za bezgłośne ,,Czyż nie miałam racji?"
Hugh opadł na łóżko. Byli sami, Edward zniknął i do tej pory nie wrócił.
– Nie patrz tak. Jestem dość strachliwy, powinnaś to wiedzieć.
– Jeśli jeszcze raz spróbujesz uciec, to wydrapię ci oczy – odparła jasnowłosa i podniosła się z otomany tylko po to, by skulić się w nogach swojego ukochanego, niczym biblijna Rut na klepisku Booza.
CZYTASZ
Metanoia
RomanceRok 1885. Siedemnastoletni młodzieniec opuszcza ciepły rodzinny dom, by rozpocząć życie na własną rękę. Wyrusza do Liverpoolu, mając nadzieję, że duże nadmorskie miasto i tysiące nieznanych twarzy staną się dla niego drogą inspiracji. Wybawicielem j...