Rozdział XV: Cholera jasna

91 15 5
                                    

Lord, make me an instrument of your peace:

where there is hatred, let me sow love;

where there is injury, pardon;

where there is doubt, faith;

where there is despair, hope;

where there is darkness, light;

where there is sadness, joy.

O divine Master, grant that I may not so much seek

to be consoled as to console,

to be understood as to understand,

to be loved as to love.

For it is in giving that we receive,

it is in pardoning that we are pardoned,

and it is in dying that we are born to eternal life.

Amen.*

Gdy Hugh skinął na dobrodusznego niskiego mężczyznę z wyblakłym, prawdopodobnie od słońca, rudym wąsem, trzymającego swój reprezentacyjny czerwony kubrak pod ręką, prześlizgnął się niemal bezgłośnie przez wąskie przejście i udał się jeszcze węższym korytarzem w kierunku niewielkiego kwadratowego pomieszczenia, w którym znajdowały się dwie ciasne cele. Urocze kajuty dla co bardziej problematycznych pasażerów nie zdawały się jednak gotowe do służby – były raczej zapewne nieprzygotowane, chyba że ktoś uznawał towarzystwo wiader na pomyje i parę mioteł za część kary. Niemniej jednak pełniona dotychczas funkcja niechlujnego składziku dobiegła końca, a sam składzik musiał się przeparcelować; wznoszące się ponad czubek głowy Lear'a drewniane kije zostały zmuszone znaleźć inny wakat. Nie, niestety nie będą miały zaszczytu stacjonować w bardziej przyjaznym otoczeniu – zostały agresywnie wyniesione przed metalowe kraty i upchnięte siłą rozleniwionych od alkoholu mięśni w kąt przy małym okrągłym oknie, za którym woda falowała obojętnie, spijając blask pierwszej kwarty księżyca.

Było brudno i ślisko, rzadko kto zaglądał w tę część statku. Zdegustowani oficerowie wepchnęli w końcu awanturników do obiecanego aresztu, a na ich twarzach zagościł wówczas uśmieszek zadowolenia. Dwóch oprychów znalazło się w komnacie na lewo, natomiast niski czarnowłosy szatan, któremu krew z nosa ciekła strużką w dół twarzy, łypał na nich groźnie, trzymając się kurczowo za brzuch. Ukląkł przy ścianie i próbował złapać głębszy oddech. Wszelkie próby były jednak niezmiernie bolesne. Chwilę później brzęk kluczy poświadczył chwilowe odebranie wolności.

– Wyleżą się we własnych szczynach, to może im się odechce awantur – błyskotliwie odezwał się wysoki żołnierz z jasnymi bokobrodami. Wyglądał młodo i miał ten wyraz twarzy, jaki można dostrzec u osób, których ambicje i wielkie wizje na temat swojej własnej persony nie zderzyły się jeszcze z uniwersum fizycznej rzeczywistości. Spojrzał po kolegach i odchrząknął, gdy nikt nie podchwycił żarciku.

– Higgins, to był dobry wieczór. Nie psujmy go sobie bardziej – zabrał głos inny jegomość, o wiele starszy i wyższy rangą.

– Tak jest.

– Sprawa załatwiona, obowiązek spełniony, możemy w sumie kontynuować – padły kolejne słowa. Jeden z mężczyzn zatarł ręce przed celą z dwoma obwiesiami. Tamci mieli miny nietęgie, lico zdecydowanie obite i zdecydowanie nienawistne. Oboje szczerzyli się głupio i obcierali co chwilę spoconą i umęczoną twarz. Pozostawali jednak cicho, podczas gdy Lear, choć bardzo starał się nie wydawać żadnych dźwięków, syczał coraz bardziej z bólu, coraz bardziej kuląc się przy ścianie swojej nowej kajuty. Higgins odszedł od towarzyszy na chwilkę i chwycił za kraty po prawej stronie.

Metanoia Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz