Morowe powietrze z płuca mego
Bucha na ciebie, skrzywdzonego.
Kwiecień minął, maj okrył ziemię bujnym kwieciem. Zewsząd posłyszeć można było radosne trele ptaków, które wiły nowe gniazdka, owady bzyczały, zakochane w wilgotnym powietrzu. Nad światem zawisła jedna wielka szara chmura, udająca niezbyt gustowną markizę. A wraz z nią, na spragniony ląd spadł wyczekiwany zbawca świata – deszcz.
Krople sypały się z nieba sowicie, rzekłbyś, mój czytelniku, iż morze jakieś zapewne, te tajemne, mistyczne wody nad sklepieniem znalazły w końcu ujście do naszej ziemskiej przestrzeni i zagłada, podobna do tej z legendy o Noem, czeka tylko swego czasu. Wielka ściana wody. Wodospad bez granic, zaczynający się w przestworzach. Rośliny uginały się pod wpływem tej wielkiej siły z niebios, jednocześnie chłonąc łapczywie każdą najmniejszą kropelkę. Flora suchej ziemi potrafi być nie mniej łakoma niż drapieżne zwierzęta. Wystarczyło spojrzeć, jak wszystko pobudzone emanowało świeżą zielenią, kolorem nowej energii, kolorem nadziei.
Drzewa kapuściane, z daleka przypominające wierzby, drżały pod rozkazami wiatru i kuliły się, tworząc zdumiewające bańki dla każdego, kto chciał znaleźć pod ich liśćmi schronienie przed deszczem. Jeszcze nie tak dawno ostre, suche źdźbła przeobraziły się w tryskające życiem trawniki. Niecierpki zajęły swoje terytoria i przez maleńką dla człowieka chwilkę cieszyły oko ukrytych, leśnych stworzeń.
Oprócz śpiewu ptaków, w dziczy głucho było i spokojnie; zwierzęta, zwłaszcza ssaki, kryją się podczas pory deszczowej najlepiej jak potrafią, żadna przyjemność przecież zmoczyć swoje dostojne futro. Czas ten jednak jest na ogół wyczekiwany, mimo wszelkich nieudogodnień każdy mógł znaleźć wytchnienie, nacieszyć się wonnościami lasu, zrobić sobie przerwę od żaru, który na początku roku spiekał planetę na tej szerokości geograficznej. Ciche westchnienia, szepty nocy – oto jedyne dźwięki, na jakie można było liczyć.
Poziom wody w rzekach podniósł się, niektóre drogi stały się nieprzejezdne. Na leśnych duktach i traktach pojawiło się paskudne błoto, po bokach – jeszcze paskudniejsze grzęzawiska. Deszcz uderzał z namiętnością kochanka o każdą napotkaną przeszkodę. Dźwięk tego intymnego starcia nierzadko kołysał do snu.
Nocleg w warunkach polowych w owych okolicznościach przyrody stał się po prostu niemożliwy. Brązowowłosy piegowaty młodzieniec i inni podróżni spać musieli w swych powozach, za świat mając tylko zamazany, niepełny obraz za szybą. Wszystko było brudne i ciemne. Wzrok nie sięgał dalej niż na dwie mile. Konie potrzebowały częstszych przerw – jazda po wilgotnej, błotnistej glebie nie należała do najprzyjemniejszych. Powrót siłą rzeczy trwał nieco dłużej niż podróż w tamtą stronę. Gdy w końcu zajechali na farmę baronowej byli wypruci ze wszelkiej energii; dziesięć dni spania w pozycji siedzącej i rzadkie w ogóle opuszczanie powozu dały się we znaki każdemu. Hieronim przez całą drogę uskarżał się na ból w prawej łydce, służąca dzień w dzień miewała migreny. Baronowa z kolei zagryzała zęby i nie napominała o swoich dolegliwościach, ale także ją coś trapiło. Edward domyślał się, że dla wszystkich tych ludzi, dojrzałych i strudzonych, każda mila była jak cios wymierzony w spękane już kowadło.
Fala ulgi zalała wędrowców, gdy przed oczami zamajaczyła im znana ścieżka. Edward wysiadł tuż przed misją, chcąc jak najszybciej znaleźć się w łóżku i porządnie wyspać, lady Cavendish uszanowała jego decyzję i rozkazała stangretowi, (który spoczywał w zadaszonym siedzisku, proszę nie obawiać się o los tych wybitych ludzi pracy) zatrzymać się przed piaskowcowym murem. Chłopak wypadł na deszcz, z zapałem odnajdując swój kufer i gwoli salonowej powinności ukłonił się baronowej na pożegnanie. Chwilę potem zniknął za bramą.
CZYTASZ
Metanoia
RomanceRok 1885. Siedemnastoletni młodzieniec opuszcza ciepły rodzinny dom, by rozpocząć życie na własną rękę. Wyrusza do Liverpoolu, mając nadzieję, że duże nadmorskie miasto i tysiące nieznanych twarzy staną się dla niego drogą inspiracji. Wybawicielem j...