Mackenzie
Gdy otworzyłam oczy, przeciągnęłam się w łóżku i wyjrzałam przez okno, które jak zwykle zapomniałam zasłonić. Zerknęłam na zegarek i niechętnie odchyliłam kołdrę na bok. Dochodziła piąta trzydzieści rano, a mój budzik na całego się rozdzwonił. Musiałam wstać i rozpocząć kolejny dzień. Po pożywnym śniadaniu, na które zaserwowałam sobie owsiankę z owocami oraz kubek aromatycznej kawy, założyłam ciuchy, nałożyłam delikatny makijaż, okiełznałam niesforne włosy i z komody, tuż przy drzwiach wyjściowych, zgarnęłam kluczyki do mieszkania.
Zastała mnie siódma, kiedy wyszłam z bloku i razem z tysiącami innych mieszkańców Miami pospieszyłam do pracy. Nie po raz pierwszy uderzyło we mnie piękno miasta, w którym wiele lat temu postanowiłam zamieszkać. Mnogość palm, mnóstwo parków, gdzie zieleń była tak intensywna, że aż biła po oczach, wiele mil plaż ciągnących się wzdłuż wybrzeża, wysokie temperatury, które wcale mnie nie zniechęciły, a wprost przeciwnie – przecież kochałam ciepło. A przede wszystkim – przyjaźni ludzie i mnóstwo turystów, którzy przyjeżdżali, aby na własnej skórze przekonać się o wspaniałości tej metropolii.
W bardzo dobrym nastroju dotarłam spacerem do szpitala, gdyż odległość między moim miejscem pracy a miejscem zamieszkania wynosiła niecałą milę. Nie opłacało się wyciągać samochodu, poza tym uwielbiałam przechadzki.
- Cześć, Maggie – przywitałam się z recepcjonistką, siedzącą za kontuarem na parterze, niedaleko wejścia głównego.
- Cześć, Mackenzie – odparła, machając do mnie wesoło. – Jak spacer? – Maggie wiedziała, że mieszkałam w pobliżu, i że niemal zawsze do pracy docierałam piechotą.
- Uroczy. Przepraszam, ale muszę iść do siebie. Mam dzisiaj sporo do zrobienia – westchnęłam ostentacyjnie, udając, że już padam z nóg. Tak naprawdę uwielbiałam pracę w laboratorium, chociaż moi bracia do dzisiaj zachodzili w głowę, co mnie w niej fascynowało.
- Jasne. Miłego dnia – krzyknęła za mną, kiedy skierowałam się korytarzem w stronę pracowni.
Weszłam do pomieszczenia, zaświeciłam światło i założyłam fartuszek, do kieszonki którego przyczepiłam plakietkę z moim imieniem i nazwiskiem.
"Mackenzie Harper – laborantka."
Podeszłam do oszklonej szafki, z której wyjęłam kilka próbek krwi. Nie wszystkie zdążyłam przebadać poprzedniego dnia, więc musiałam się teraz za nie zabrać, gdy jeszcze był na to czas. Później zjawiali się pacjenci. Nie mogłam się obijać, dlatego od razu ostro wzięłam się do pracy. Godzinę później wparowała pierwsza osoba. Każdy z pacjentów podchodził do tego badania zupełnie inaczej. Jedni przyglądali się z zainteresowaniem, gdy wbijałam igłę, inni przeglądali wiadomości w swoich telefonach, a jeszcze kolejni odwracali głowę, aby tylko nie widzieć narzędzia, które wkłuwało się w żyłę. Wbrew pozorom, wśród takich ludzi przeważały osoby dorosłe, co mnie często bawiło, ale nigdy nie dałam tego po sobie poznać. Strach u człowieka wzbudzało mnóstwo czynników, ja a miałam świadomość, że nie dało się tego, ot tak, wyłączyć.
- Przepraszam. Czy można wejść?
Stałam tyłem do pacjenta, wkładając fiolkę do odpowiedniej przegródki, dlatego też nie widziałam jego twarzy.
- Oczywiście. Proszę zamknąć drzwi i usiąść na krześle. Już do pana podchodzę.
W końcu stanęłam z nim twarzą w twarz. Moje brwi podjechały do góry, gdy ujrzałam mężczyznę poznanego kilka dni wcześniej.
- Dzień dobry – przywitał się, podchodząc bliżej. Po jego minie można było się domyślić, że również mnie rozpoznał. – To pani – w tym momencie jego wzrok zjechał na moją plakietkę umieszczoną na wysokości lewej piersi – Mackenzie Harper. Nazywam się Jake Russo. – Wyciągnął dłoń w moją stronę.
CZYTASZ
(Nie)planowana misja (BRACIA RUSSO #2) -ZAKOŃCZONA
RomanceJake Russo jest zawodowym żołnierzem, który bierze udział w misjach w Afganistanie. O ile jego podejście do wykonywanych zadań można określić poważnym, o tyle związków i kobiet tak nie traktuje. Mackenzie Harper jest laborantką w jednym ze szpitali...