I.2.

806 64 26
                                    

Słyszałam tylko stukanie moich szpilek o granitową posadzkę w wielkim holu. – Kiedyś noga mi się omsknie i wyrżnę się na samym środku tego lodowiska, Bóg mi świadkiem – pomyślałam, pilnując, żeby moje buty dotykały podłogi całą powierzchnią podeszwy. Na szpilkę nie można było liczyć w kwestii przyczepności do wyślizganego przez lata granitu.

– Dzień dobry, pani Marleno – przywitał się ze mną portier.

– Dzień dobry – odpowiedziałam z uśmiechem. – Panie Grzesiu, był już ktoś z Biura Marszałka? – spytałam.

– Jeśli nie liczyć sekretarki, to jest pani pierwsza – odpowiedział. – A więc Dorotka przyszła punktualnie do pracy? – zauważyłam złośliwie.

Ja zaczynałam pracę o ósmej, szef o dziewiątej. Sekretarka miała być codziennie o siódmej trzydzieści, żeby przygotować dla mnie pocztę szefa. Musiałam ją przejrzeć i oznaczyć pod względem ważności i pilności, jeśli były jakieś sprawy terminowe. W praktyce wychodziło to różnie. Czasem to ja przychodziłam do pracy przed Dorotą i parę razy już ją za to objechałam. Ja z kolei nie lubiłam, jak przede mną przychodził ktokolwiek inny. Wolałam móc spokojnie i w ciszy zaplanować pracę na cały dzień. Od kiedy w biurze pojawiał się szef, zaczynała się ostra jazda. Ta poranna godzina pracy z dokumentami w ciszy i spokoju była mi potrzebna, jak rybie woda, a żaglom wiatr.

Jak zwykle, o ósmej trzydzieści pojawiali się w pracy dyrektorzy departamentów, którzy wiedzieli, że o dziewiątej trzydzieści mają odprawę u naszego szefa. Oni też zapoznawali się z pocztą, przygotowaną przez ich pracowników. Przyszedł więc i Sławomir Dybczyński, dyrektor Departamentu Marszałka, drań, który myślał, że jest moim szefem i może sobie mną porządzić, choć doskonale wiedział, że jestem asystentką Marszałka i za swoją pracę odpowiadam tylko przed nim. Nie umiał sobie jednak darować tych głupich podchodów. I tym razem tak było.

– Och, szefa jeszcze nie ma, pani Marleno? – spytał, wpadając do mojego biura i nachylając mi się nad biurkiem swoim tłustym cielskiem. Nie wiedziałam, jak czterdziestoletni facet mógł się już tak spaść... Poza tym, on doskonale wiedział, że Marszałek przychodzi zawsze do pracy o dziewiątej. – Zrobi mi pani kawę, co? Poczekamy na niego razem – zaproponował. – Niedoczekanie twoje, dziadu – pomyślałam, ale zrobiłam najsłodszą minę, na jaką mnie było stać i odpowiedziałam:

– Pracuję, nie mam teraz czasu na kawę, panie dyrektorze, bo mam sporo poczty dla szefa. Proszę poprosić sekretarkę, na pewno z rozkoszą zrobi panu... kawę – celowo zawiesiłam na chwilę głos. Wszyscy wiedzieli, że Dorotka była zainteresowana wyłącznie mężczyznami na stanowiskach. Im wyższe, tym lepsze. Nieważne było, jaki delikwent miał charakter czy osobowość, a wygląd Dybczyńskiego jej zupełnie nie odrzucał. – No cóż – pomyślałam, spoglądając na szeroki tyłek dyrektora w drogim garniturze, kiedy wychodził z mojego biura jak niepyszny – O gustach się nie dyskutuje. Swoją drogą, ciekawe kto jeszcze mnie dziś wkurzy z rana?

Jakbym wywołała wilka z lasu. Chwilę później na mojego biura wparował nasz informatyk, Dorian (mama go trochę skrzywdziła tym imieniem, co nie?).

– Cześć, Marlenka. Muszę ci zaktualizować Windowsa – rzucił, podchodząc od razu do mojego służbowego komputera.

– No, chyba na łeb upadłeś? Dlaczego akurat mi i akurat dzisiaj?

– Nie tylko tobie, tylko całemu Biuru Marszałka. I nie upadłem na łeb, tylko taki mam harmonogram aktualizacji – wyjaśnił Dorian bezbłędnie. Lubiłam tego chłopaka, ale... tego dnia nie byłam w nastroju do negocjacji.

– Posłuchaj, Dorian... – Spojrzałam mu w oczy, piorunując go wzrokiem. – Mam pilną robotę, a o jedenastej zaczyna się konferencja transgraniczna. Będę tam ja, będzie też Marszałek i całe jego biuro. No, może oprócz Dorotki. Będziesz miał mnóstwo czasu, żeby robić te swoje nikomu nie potrzebne aktualizacje, a teraz spadaj stąd, zanim się wkurzę.

– Jezu, Marlena, co cię dziś ugryzło? – spytał, zaskoczony moją gwałtowną reakcją.

– Raczej, co mnie nie ugryzło – odburknęłam.

– W domku nie halo, mąż się nie spisuje? – próbował zgadywać Dorian. – Wiesz, że jakby co, to ja bardzo chętnie...

– Dość! – urwałam te insynuacje, zanim sprawy zaszłyby za daleko. – Jesteśmy w pracy, a ja mam robotę. Wynocha stąd i przyjdź łaskawie, jak mnie już nie będzie, okej?

– Dobra, dobra. Ależ ty dziś jesteś drażliwa. – Kolega uniósł obie ręce w geście poddania się i wyszedł, mamrocząc coś pod nosem. Nie wsłuchiwałam się, ale i tak doleciało do mnie jedno słowo: „niewydymana". – Cholera, to aż tak widać?

O dziewiątej byłam już wyrobiona z bieżącymi sprawami. I dobrze, bo do biura właśnie dumnym krokiem wszedł Ryszard Krawczewski, znany jako Marszałek Sejmiku Dolnośląskiego VI Kadencji, mój szef.

– Dzień dobry. Pani Marleno, do mnie – zarządził. – Pani Doroto, proszę zwołać dyrektorów na dziewiątą trzydzieści. – To był rytuał. Marszałek nie zaczynał dnia inaczej niż w ten sposób.

Weszłam za nim do jego biura i przedstawiłam mu pocztę oraz plan dnia.

– Pani wie, że w tym roku znowu są wybory, pani Marleno? – spytał. Tak, jakbym mogła o tym zapomnieć.

– Wiem, oczywiście, że wiem, panie Marszałku – odpowiedziałam. – Między innymi dlatego zorganizowaliśmy tę konferencję. Musimy pokazać obywatelom, że pan o nich dba, walcząc o jak najwięcej środków dla Województwa z Unii Europejskiej i podejmując współpracę z partnerami z Czech i Niemiec dla nowych inwestycji.

– Jak pani to mówi, to jest wszystko takie proste... – westchnął Krawczewski. – To pani powinna stać przy mównicy. Wszyscy by słuchali i nikt by nie ziewał – stwierdził, sam w końcu ziewając. To był chyba jedyny znany mi polityk, którego nudziły jego własne słowa.

– Szefie, wszystko będzie dobrze. Dziewczyny z Departamentu EFRR naprawdę przyłożyły się do tej roboty. Wystarczy, że się pan pojawi. Prelegenci sami pociągną resztę.

– Dziękuję, pani Marleno. Co ja bym bez pani zrobił? – Nic, nie wygrałbyś wyborów, ty głąbie – pomyślałam, ale nie mogłam tego powiedzieć na głos.

– Proszę pamiętać o podziękowaniach dla partnerów z Czech i Niemiec – przypomniałam. – Zresztą, ma pan wszystko napisane w punktach na kartce – dodałam wyjaśniająco, podając mu konspekt przemowy powitalnej.

– Napije się pani ze mną kawy? – spytał wtedy mój szef zaskakująco.

– Oczywiście, panie Marszałku. – Pomyślałam, że nic nie sprawi mi takiej satysfakcji, jak napicie się kawy z szefem na oczach dyrektora Dybczyńskiego.

– Pani Dorotko, proszę kawę dla mnie, tę, co zwykle, i dla pani Marleny... – tu zawiesił głos przy telefonie – Co pani pije?

– Latte macchiato, szefie – powiedziałam.

– ­I pyszne macchiato. A jak przyjdą dyrektorzy, niech wchodzą od razu do mnie – dodał.



Z okazji pierwszego dnia lipca i tego, że napisałam dziś cały Rozdział I (6 części) oraz zaczęłam następny :-))), macie następną część do czytania :-*

LOVE COACH. Trenerka miłościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz