I.6.

651 55 8
                                    

Kajetan Zawiślak, lat trzy, od urodzenia znany jako „ten, który nie chce spać" (serio, gdybym mogła nadawać dzieciom imiona indiańskie albo w stylu literatury fantasy, każdemu bym coś takiego wymyśliła), tym razem zasnął w ciągu pół godziny i to w swoim łóżeczku. – Niesamowite! – W tym czasie wykąpały się dziewczyny, więc i ja wybrałam się pod prysznic, zgodnie z obietnicą daną mężowi.

Wyszłam stamtąd po kwadransie, pachnąca żelem pod prysznic i perfumami z silną nutą róży, w czarnej atłasowej koszulce nocnej z wykończeniem z koronki. Długie i proste kasztanowe włosy rozpuściłam i rozczesałam tak, że otuliły moje plecy i ramiona. Odstawiłam się tak, licząc, że mój mąż spełni swoje obietnice. Jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam, że Hubert chrapie przed telewizorem! – I znowu to samo. Zapomnij o wieczorze z mężem, Marleno. Ty po prostu jesteś skazana na seksualną frustrację, którą jeszcze pobudzają podrywający cię koledzy, asystenci premierów i inni mężczyźni, których spotykasz w pracy. Mąż jest od tego, żeby go kochać, a nie żeby się z nim bzykać – westchnęłam.

Hubert jednak, jakby wyczuł moją frustrację (albo westchnęłam tak intensywnie, że wiatr go obudził), bo otworzył oczy.

– Och, chyba przysnąłem – ziewnął. Po chwili jednak skupił wzrok na mnie. – Ale ładna koszulka – powiedział, patrząc łakomie w mój dekolt.

– Koszulka?

– No, dobra, źle się wyraziłem. Ty jesteś ładna w tej koszulce.

– Już lepiej – zaśmiałam się nerwowo – ale ciągle jeszcze musisz się postarać.

– Co masz na myśli? – spytał, wstając w końcu z tej kanapy.

– To, że najpierw idziesz po prysznic, a potem widzimy się w sypialni.

– A nie tutaj, na kanapie w salonie?

– Oszalałeś? A jak któreś dziecko się przebudzi i tu zejdzie?

– No... to jest argument przeciw kanapie – musiał przyznać, choć w jego oczach widziałam zawód.

Rzeczywiście, ostatni raz, kiedy uprawialiśmy seks poza naszą sypialnią (ewentualnie poza łazienką, bo się też zamykała), to było chyba na początku związku, kiedy jeszcze nie mieszkaliśmy razem i udawało się nam zostawić córki u dziadków (ja Kornelię u swoich rodziców, a on Kamilę u swoich).

– Nie będę narzekał, kochanie, czekaj na mnie – rzucił mój mąż i pobiegł do łazienki.

On też nie spędził tam zbyt wiele czasu. Wyszedł kwadrans później, wykąpany i ogolony. W samych bokserkach. Kiedy tylko wszedł do sypialni, gdzie leżałam na łóżku, kontemplując sufit i dochodząc do wniosku, że przydałoby się mu malowanie (tak, wiem, tylko kobieta może dojść do takiego wniosku, patrząc na sufit w sypialni), od razu zwróciłam uwagę na niego. – Matko jedyna, jaki ten mój mąż jest przystojny! – pomyślałam, podziwiając wysokiego mężczyznę z szeroką klatą i ramionami zapaśnika, wąskimi biodrami i umięśnionymi nogami, choć przecież od kilku lat już nie ćwiczył tak forsownie, jak kiedyś w wojsku. Hubert nie musiał spędzać życia na siłowni. On po prostu urodził się z taką figurą. Wystarczyło, że trochę się poruszał (a ćwiczeń siłowych w warsztacie mechanicznym mu nie brakowało) i wyglądał jak terminator.

Co zaskakujące, ja nigdy wcześniej nie gustowałam w mocno zbudowanych mężczyznach. Wolałam raczej drobniejszych i eleganckich facetów, w typie intelektualisty. Tak zresztą wyglądał mój pierwszy mąż. Szczupły, w drogim garniturze i okularach, inteligentny i ambitny. Po jakimś czasie okazało się jednak, że to zapatrzony w siebie egocentryczny dupek i do tego psychopata, który uważa, że jak zrobił mi dziecko i się ze mną ożenił, to posiadł mnie na własność. Rozwiodłam się, jak Kornelka miała sześć lat, ale jeszcze przez prawie rok użerałam się z nachodzącym mnie byłym mężem. Do czasu aż poznałam Huberta. Ich jedno spotkanie spowodowało, że tamten dał mi spokój.

LOVE COACH. Trenerka miłościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz