VII.4.

449 44 5
                                    

Niedługo Dorota przyniosła nam kawę. Podając ją, przyglądała z uwagą się każdemu z uczestników kameralnego spotkania u marszałka (oprócz mnie, rzecz jasna). Na ten ewidentny objaw zainteresowania zareagował tylko Tobiasz, który spłonął rumieńcem, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Wojtek ją zignorował, podobnie jak marszałek, który już od rana miał dość jej prowokacyjnego wyglądu.

Wojtek, niestety, aż za często patrzył za to na mnie, co nie mogło umknąć uwadze mojego szefa, który, na szczęście, nie odezwał się ani razu w tej sprawie, choć obawiałam się, że zacznie temat potencjalnego "podbierania" mu pracowników przez przewodniczącego. Tylko ja i Wojtek wiedzieliśmy, że wcale nie chodziło mu o podbieranie pracownika, a o coś innego. On po prostu pożerał mnie wzrokiem, a ja za każdym razem, kiedy to widziałam, reagowałam przyśpieszonym biciem serca. – Zdradziecki mięsień.

Na szczęście, musiałam wcześniej wyjść ze spotkania, żeby dopilnować przygotowania do pseudokonferencji z udziałem dolnośląskich samorządowców, za której organizację odpowiadał Sławomir Dybczyński. Wiadomo było, że nie chodzi o żadną konferencję, tylko o naradzenie się przed wakacjami w sprawie kampanii wyborczej, ale jakoś trzeba to było nazwać, żeby nie rzucało się w oczy w księgach rachunkowych. – W końcu to pieniądze publiczne...

Sala była przystrojona w kolory biały i pomarańczowy, barwy Konwencji Krajowej Samorządowców. Dybczyński uwijał się, jak w ukropie. Pot perlił się na jego czole, a gruby brzuch musiał mu utrudniać takie szybkie poruszanie się. Od czasu tej historii z molestowaniem w pracy, trzymał się ode mnie z daleka i reagował na mnie wręcz alergicznie, ale przy ludziach, zwłaszcza pracownikach, starał się tego nie okazywać.

– Dzień dobry, panie dyrektorze – przywitałam się formalnie. – Nasz najważniejszy gość już jest i zaraz tu przyjdą z marszałkiem. A jak reszta? Frekwencja dopisała?

– Dzień dobry, pani Marleno. Proszę się rozejrzeć – odburknął. – Mało kto przyjechał.

– Spokojnie, konferencja jest dopiero na jedenastą, pewnie przyjadą na ostatnią chwilę – stwierdziłam, znając dolnośląskich samorządowców aż za dobrze. Skoro mieli blisko, nie lubili się spieszyć, a, niestety, autostrada A4 nie lubiła spóźnialskich, zwłaszcza w piątki. Ruch był na niej tak duży, że nie było jak nadrobić straconego czasu.

Zgodnie z moimi oczekiwaniami, na dziesięć minut przed jedenastą stanowisko do rejestracji uczestników zaroiło się od ludzi. Na sali pojawili się też marszałek i przewodniczący.

Mogłam odetchnąć z ulgą. Departament Marszałka z Dybczyńskim na czele spisał się świetnie i organizacyjnie wszystko było dopilnowane. Pomyślałam nawet, że gdyby dziad miał więcej pracy, a mniej czasu na głupoty, można by uznać, że jest całkiem dobrym organizatorem i nadaje się do tej pracy.

Od tej pory była słuchaczem i obserwatorem, a na scenie brylował najpierw dyrektor, który otworzył konferencję i zaprosił na scenę szefa, potem marszałek, który wygłosił słowo wstępu, a w końcu Wojciech Natali, który skradł uwagę uczestników na resztę spotkania. Starałam się słuchać jego słów i wyłapywać kwestie, do których miałam merytoryczne uwagi (bo oczywiście wszyscy uważali go za guru i nikt inny uwag by się wygłosić nie ośmielił), ale od czasu do czasu odpływałam myślami, zupełnie mimowolnie, w inne rejony. – Przestań, Marlena. To tylko przystojny facet – rugałam się w myślach. – I inteligentny, i pasjonujący, i... no sama wiesz – dodawał ten wredny głos antyrozsądku. – I nie twój. Ty masz swojego Huberta, którego kochasz – powtarzałam sobie uparcie. W końcu głupota mnie opuściła i mogłam znowu myśleć racjonalnie.

Spisałam sobie wszystkie uwagi i obiecałam, że poruszę ten temat z Wojtkiem i moim szefem, jak tylko będę mogła.

Zaraz po konferencji marszałek zaprosił swoich dzisiejszych gości na obiad, więc i ja skorzystałam, wiedząc, że dziś będę w domu później. Asekuracyjnie usiadłam z daleka od szefa i jego gości, w rogu sali, ale to nie uchroniło mnie wcale przed niechcianą atencją. Najpierw dopadł do mnie znajomy starosta, Wiącek. Szybko wykręciłam się jednak brakiem czasu. Nie miałam naprawdę ochoty na dłuższe pogaduchy. Po nim pojawił się obok mnie Tobiasz, asystent Wojtka. Był młodszy ode mnie i mniej doświadczony, ale było widać, że zna się na rzeczy.

LOVE COACH. Trenerka miłościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz