rozdział 8

426 16 0
                                    

Otworzenie drzwi do mojego domku równało się z codziennym zapachem, który tam zawsze  zastawałam - słony, jak wiatr na wybrzeżu. Wewnątrz ściany błyszczały masą perłową. Stało tam sześć prostych łóżek z jedwabną pościelą, z czego jedno z nich było zajęte, a reszta zaścielona nienagannie.

Rzuciłam się na to moje i przymknęłam oczy, chcąc chwilę odpocząć. Oprowadzanie nowego po obozie nigdy nie było moją działką, choć było całkiem miło. Szczególnie, gdy w grę weszła Clarisse i jej koleżanki, które zostały oblane wodą.

W pokoju panowała nienaturalna cisza, którą przerywał tylko mój równomierny oddech. Podskoczyłam, gdy w oddali rozległ się dźwięk zwołujący na posiłek.

Koncha.

Wstałam szybko z łóżka i przetarłam twarz rękoma, wzdychając ciężko. Szybko jednak podeszłam do drzwi i wyszłam na zewnątrz.
Obozowicze również wychodzili ze swoich pozostałych domków, rzecz jasna z wyjątkiem tych pustych oraz ósemki, która za dnia wyglądała normalnie, ale teraz, o zachodzie słońca, zaczęła wytwarzać srebrzystą poświatę.

Ruszyłam wraz z resztą na wzgórze, na którym stała kantyna - choć ociągałam się trochę. Na łące dołączyli do nas satyrowie, a z jeziora wychynęły najady. Spomiędzy drzew wyszło jeszcze kilka innych dziewczyn - a właśnie nie tyle spomiędzy, ile z danych drzew. Jedna z nich, w wieku może dziewięciu lat, wyłoniła się z pnia klonu i pobiegła na szczyt wzgórza.

W sumie obozowiczów było około setki, do tego kilkudziesięciu satyrów i jakiś tuzin rozmaitych leśnych i wodnych nimf.

Kantynę oświetlały pochodnie zawieszone na kolumnach. Na stojącym pośrodku sali brązowym trójnogu wielkości wanny płonął ogień. Każdy z domków miał własny stół, nakryty białym obrusem z purpurowym haftem. Trzy stoły były puste, za to jedenasty zdecydowanie najbardziej zatłoczony. Ja siedziałam sama, takie uroki bycia jedyną znaną córką Pana Mórz i Oceanów.

Rozejrzałam się wokół siebie, dostrzegając Grovera siadającego do stolika numer dwanaście z panem D., kilkoma innymi satyrami i dwoma pulchnymi, jasnowłosymi chłopcami, którzy dosyć przypominali pana D. Chejron stał z boku, ponieważ stoliki były zdecydowanie za niskie dla centaura.

Annabeth siedziała przy szóstce wraz z kilkorgiem poważnie wyglądających i wysportowanych dzieciaków. Wszyscy mieli szare oczy i jasne, miodowe włosy.

Percy siedział przy stoliku Hermesa, koło Luke'a i kilku innych osób, a tuż za nim, przy stoliku Aresa usiadła Clarisse. Najwyraźniej przeszła jej wściekłość o oblanie wodą, ponieważ śmiała się i wygłupiała wraz z resztą swojego towarzystwa.

W końcu Chejron uderzył kopytem w marmurową posadzkę i zapadła cisza. Centaur uniósł szklankę.

- Zdrowie bogów!

Wszyscy również unieśli szklanki do góry.

- Zdrowie bogów!

Leśne nimfy przyniosły tace z jedzeniem: winogronami, jabłkami, truskawkami, serem, świeżym chlebem, mięsem z grilla i wieloma innymi daniami, potrawami i co nam się żywnie podobało.

Moja szklanka była pusta, ale to szybko miało się zmienić.

- Sok pomarańczowy. - mruknęłam, a naczynie napełniło się pomarańczowym płynem, którego szybko wzięłam łyk.

~*~

Podeszłam do trójnogu, skłoniłam się i wrzuciłam garść soczystych truskawek do ognia.

- Dla Ciebie, Posejdonie. - wyszeptałam. Nie cofnęłam się, gdy do moich nozdrzy dotarł zapach.

Dym nie śmierdział palonym jedzeniem. Pachniał gorącą czekoladą, świeżo upieczonymi ciasteczkami, hamburgerami z grilla, dzikimi kwiatami i mnóstwem innych dobrych rzeczy, których zapachy wcale nie powinny się komponować, a jednak pasowały do siebie.

Kiedy wszyscy wrócili na swoje miejsca i zjedli wszystko, co sobie nałożyli, Chejron zastukał ponownie kopytem w podłogę, żeby nas uciszyć.

Pan D. podniósł się zza stołu z ciężkim westchnieniem.

- Tak. Myślę, że powinienem się przywitać. A więc witam się. Chejron, nasz koordynator zajęć, mówi, że w najbliższy piątek mamy kolejne zdobywanie sztandaru. Obecnie trofeum jest w posiadaniu domku numer pięć.

Od strony stolika Aresa rozległy się głośne, niesympatyczne wiwaty. Spojrzałam na ich stolik z obojętną miną. Jakoś nigdy za nimi nie przepadałam. Szczególnie za Clarisse.

- Osobiście... - ciągnął dalej pan D. - Mało mnie to obchodzi, ale gratuluję. Informuję was ponadto, że mamy od dziś nowego uczestnika obozu. Nazywa się Peter Johnson.

Chejron mruknął coś do niego. Uśmiechnęłam się pod nosem ze słów mężczyzny.

- Aha. Nazywa się Percy Jackson. - poprawił się pan D. - Zgadza się. Hip hip hurra i wogóle. A teraz marsz na wasze głupie ognisko. Jazda!

Obozowicze odpowiedzieli wiwatem. Musiałam zakryć uszy, by przypadkiem nie ogłuchnąć, niektórzy byli naprawdę głośni. Udaliśmy się prosto do odeonu, gdzie grupa Apollina poprowadziła śpiewy. Patrzyłam z delikatnym uśmiechem na innych, gdy śpiewali obozowe piosenki o bogach, podgryzali gorące kiełbaski i żartowali na przeróżne tematy.

Może i nie posiadałam przyjaciół w obozie, większości osób nawet nie znałam osobiście, nie gadałam z wieloma osobami, praktycznie z nikim. Ale czułam się tutaj, jak w domu, bo w końcu był to mój dom. Niezależnie od tego, czy miałam znajomych, przyjaciół, czy rodzinę. Wszyscy - choć nieświadomie - byli dla mnie jak rodzina.

Późnym wieczorem, kiedy iskry z ogniska wzbijały się jeszcze w gwieździste niebo, zabrzmiał znów głos konchy i wszyscy zaczęli wracać do swoich domków. Ja także udałam się do siebie, mijając grupki wciąż roześmianych osób, którzy tak jak ja szli do siebie.

Odświeżona, położyłam się pod ciepłą kołdrę i spojrzałam w sufit, uśmiechając się pod nosem. Może i nigdy nie odprowadzałam nowych po obozie, ale ten dzień nie był wcale taki zły, jak na początku przypuszczałam. Miło było popatrzeć, a nawet przyczynić się do złości Clarisse, która w końcu została oblana nie tyle przeze mnie, co przez Percy'ego.

Z uśmiechem na ustach odpłynęłam do Krainy Snów i Marzeń.

~*~

Każdy ranek zaczynałam od porannego biegania wokół obozu. Później wracałam do siebie, przebierałam się i z powrotem szłam na zewnątrz. Czasami chodziłam do Annabeth, która nauczała greki i pomagałam jej.

Następnie szłam na zajęcia na świeżym powietrzu - szermierka była moim priorytetem i to na arenę najwcześniej uczęszczałam.

Od Chejrona wiedziałam, że Percy próbuje odkryć, w czym mógłby być dobry. Centaur próbował nauczyć go strzelania z łuku. Jednak nie wychodziło mu to najlepiej. Dwunastolatek próbował także biegów, ale tam też nie wykazał się jakoś specjalnie. Trenerkami były nimfy leśne. Miały za sobą stulecia praktyki dzięki nieustannemu uciekaniu przed zakochanymi bogami. Nawet ja nie potrafiłam ich wyprzedzić, a biegałam codziennie rano od kilku lat. Mimo tego, że wiedziałam, że praktycznie nigdy ich nie prześcignę, fakt, że przeganiały mnie drzewa, nie napawał optymizmem.

Od samego Percy'ego wiedziałam, że polubił obóz.

Poranna mgiełka na plaży, którą spotykałam podczas odpoczynku po bieganiu, zapach nagrzanych pół truskawek po południu. A nawet dziwaczne odgłosy wydawane nocą przez stwory z lasu. To były rzeczy, do których przywykłam już dawno temu. Choć nie tylko ja, wszyscy musieli do tego przywyknąć. Byliśmy w domu, niezależnie od tego, czy od kilku lat, czy tylko na wakacje.

Prawda była taka, że to te drobne rzeczy sprawiały, że każdy z nas czuł się inny. A inny nie znaczy gorszy. 

Angel - córka bogaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz