rozdział 47

137 11 5
                                    

Biegłam dobrze znaną sobie ścieżką, starając się utrzymywać narzucone wcześniej tempo. Tuż za mną biegł też Matt, już ledwo zipiąc.

Chłopak - mimo wysportowanej sylwetki - nie miał za dobrej kondycji, co śmiało zauważyłam już na początku naszego biegu.

- Zwolnij trochę, Angie.

Zatrzymałam się gwałtownie, odwracając za siebie z uniesioną brwią.

Od kiedy on do mnie mówi Angie?

- Jak ty mnie nazwałeś? - spytałam, wskazując na niego palcem.

Ten uniósł na mnie swój wzrok, podpierając dłonie o uda. Musiał jakoś unormować swój znacznie przyspieszony oddech.

- Tak ostatnio pomyślałem... Pasuje do ciebie nawet Angie.

- Umm... Dzięki?

Staliśmy przez chwilę w ciszy, zakłócanej jedynie przez nasze oddechy i delikatny szelest liści, a także świerkanie ptaków. Poza tym panowała wręcz nienaturalna cisza. Większość obozowiczów jeszcze spała.

- Dobra, Matt, ruszamy dalej. Jeszcze trochę.

Syn Apolla jęknął głośno, co skwitowałam cichym śmiechem. Zaraz oboje ruszyliśmy w dalszą drogę, jednak tym razem starałam się dotrzymywać mu kroku, by nie zostawał w tyle.

~*~

- Szybki wyścig na wzgórze? - spytałam, odwracając się do nastolatka.

- Oszalałaś? Przecież to wiadome, że wygrasz. Nie mam szans.

- A jeśli dam ci pięć sekund przewagi? - zaproponowałam, gotowa zgodzić się na wszystko, by tylko pobiegł razem ze mną.

- Dziesięć i umowa stoi.

Prędko chwyciłam za jego wyciągniętą dłoń i uścisnęłam ją lekko, patrząc mu prosto w oczy.

Zaraz zaczęłam jednak odliczać, więc Matt nie marnował ani chwili i zaczął wbiegać na wzgórze.

- Nie dogonisz mnie! - zawołał, gdy w końcu ruszyłam się z miejsca.

Był zaledwie kilkanaście metrów przede mną.

- Masz pewność?! - odkrzyknęłam, przyspieszając biegu.

Chłopak obejrzał się, lecz zaraz wrócił wzrokiem przed siebie, by na nic nie wpaść. Wystarczyła mi zaledwie chwila, by go dogonić.

Poklepałam go po plecach i wyprzedziłam. Byłam pewna, że mnie nie prześcignie, nie miał żadnych szans. Biegałam od lat, on zaczął od... Dzisiaj, tak naprawdę.

W końcu dotarłam w miejsce docelowe, gdzie mogłam zaczerpnąć trochę powietrza i odsapnąć chwilę. Matt dobiegł dopiero po kilku sekundach, niezwykle zmachany.

- Dobra, muszę to przyznać. Jesteś niezła.

- No co ty nie powiesz? - zaśmiałam się cicho, po czym odwróciłam za siebie, skąd miałam doskonały widok na sosnę Thalii.

Ale to, co zobaczyłam przerosło wszystko.

Wszyscy obozowicze znali kryjącą się za nią opowieść. Sześć lat temu Grover, Annabeth i jeszcze dwójka innych młodocianych herosów, Thalia i Luke, przybyli do obozu ścigani przez armię potworów. Kiedy zostali otoczeni na szczycie tego wzgórza, Thalia, córka Zeusa, samotnie stawiła czoła bestiom, dając przyjaciołom czas na dotarcie w bezpieczne miejsce. Kiedy umierała, jej ojciec, ulitował się nad nią i zmienił ją w sosnę. Jej duch wzmocnił magiczną granicę obozu, chroniąc go przed potworami. Sosna stała tu od tego czasu, silna i zdrowa.

Teraz jednak jej szpilki pożółkły. Wiele martwych igieł leżało u stóp drzewa. W samym środku pnia, jakiś metr nad ziemią, znajdował się otwór wielkości dziury po kuli, z którego sączyła się zielona żywica.

- Matt, spójrz. - nakazałam, podchodząc bliżej drzewa.

- Co się stało? - spytał, stając tuż za mną. Kiwnęłam mu tylko głową w odpowiednią stronę.  - Wygląda, jakby...

Poczułam nieprzyjemne zimno w klatce piersiowej. Dotarło do mnie, że obóz znajdował się teraz w niebezpieczeństwie. Magiczna granica przestawała go chronić, ponieważ sosna Thalii umierała.

- Ktoś ją otruł. - dokończyłam za niego, dotykając dłonią pnia drzewa. - Trzeba powiadomić Chejrona. On musi coś z tym zrobić.

Matt spojrzał na mnie i pokiwał głową na potwierdzenie moich słów.

Najpierw ta misja, później Luke, a teraz to.

Dlaczego moje życie nie może być choć przez chwilę spokojne?

~*~

- Wejść! - zawołałam, gdy ktoś zaczął pukać do drzwi. A bardziej Matt.

Mieliśmy swój własny rytm, dzięki czemu wiedzieliśmy, że któreś z nas było za drzwiami.

Chłopak po chwili wszedł do środka i spojrzał na mnie nieco podkrążonymi oczami. Westchnął, po czym opadł na jedno z wolnych łóżek, a było ich dość sporo.

- Zabij mnie. - mruknął, zakrywając twarz rękoma, przez co jego głos był nieco stłumiony.

- Zabijmy się wzajemnie, co?

Po pomieszczeniu rozniósł się cichy śmiech nas obojga. Zaraz jednak zrobiło się wręcz nienaturalnie cicho, co w ostatnim czasie było u nas na porządku dziennym.

- Mogłam zostać w tym podziemiu już na stałe.

- Mogłem zostać z mamą na ten rok.

Spojrzeliśmy na siebie nawzajem z uniesionymi brwiami. Coraz częściej mówiliśmy coś w tym samym czasie i to coś podobnego.

- Wtedy byśmy się nie poznali. - powiedział, unosząc się do siadu.

- Fakt. - przytaknęłam. - Ale przynajmniej byłabym z mamą.

- Spotkacie się jeszcze, zobaczysz.

- W to akurat nie wątpię.

Odwróciłam wzrok, gdy w moich oczach pojawiły się łzy. Nie chciałam płakać, ale coraz bardziej coś mnie do tego zmuszało. Każdego dnia byłam coraz słabsza i nie było to miłe w żadnym stopniu.

- Hej, nie płacz.

Matt podszedł do mnie czym prędzej i złapał moją twarz w swoje ciepłe dłonie. Czułam, jak przejeżdża kciukami po moich mokrych policzkach, ale nie byłam w stanie spojrzeć mu w twarz.

- Mam dość, Matt. - wyszeptałam, wtulając się w jego tors.

Musiałam się do kogoś przytulić, choćby na chwilę. A on był najlepszą opcją w tym wszystkim.

- Mam już dość.

- Ja też, Angie. Ja też. - odparł, głaszcząc mnie po głowie.

Wtuliłam się w niego mocniej, starając się o wszystkim zapomnieć.

Potrzebowałam odpoczynku.

- Będzie dobrze. - wyszeptał Matt, spoglądając na moją twarz. - Musi być.

Po tym złożył delikatny pocałunek na moim czole.

Przeszły mnie przyjemne dreszcze, ciepło rozpłynęło się w moim sercu.

- Dziękuję.

Angel - córka bogaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz