|11. Ty i on się zmieniliście|

211 10 1
                                    

Przed nami pół godziny drogi do miejsca, o którym nie miałam bladego pojęcia.

Przyglądałam się szarości, wielu drzewom i spadającym z nich liściom. Jesień postępowała już coraz bardziej, a całemu urokowi dodawał wschód słońca i unosząca się, gęsta mgła nad łąkami. Nie miałam pojęcia, czym sobie zasłużyłam na takie widoki, zważywszy na okoliczności. Chyba że chodziło o to, abym nie mogła czerpać przyjemności z podziwiania zmienności w porach roku. To było takie nowe dla mnie, a jednocześnie tak bardzo było mi wszystko jedno, czy coś się zmienia wokół, czy nie. Wyjęłam z kieszeni spodni pierścionek i wsunęłam go na palec, potem długo wpatrując się w błyszczące oczko kamienia. Gdzieś miałam też schowany pierścionek od Daniela, ale nie miałam ochoty na niego patrzeć. Myśleć o nieszczęściu, jakie na mnie sprowadził.

— Już dojeżdżamy. — Podniosłam wzrok w tej samej chwili, kiedy usłyszałam głos Ariany.

Jechałyśmy przez wąską, piaszczystą, leśną drogę, między pniami cienkich sosen. W końcu, za zakrętem wyłonił się mały, drewniany domek.

— Co to jest? — zaczęłam gorączkowo rozglądać się po okolicy, ale wokół były same drzewa.

— Victor mnie tu wczoraj zabrał.

— I nie dostałaś zawału? Ja bym pomyślała, że chce mnie tu zabić. — Nie wyobrażałam sobie, jak miałybyśmy tu spędzić noc.

— Doszliśmy do wniosku, że jest to lepsze rozwiązanie, niż wynajęcie jakiegoś pokoju w hotelu. Nawet policja nas tu nie znajdzie.

— Ale wilki już tak. — Żachnęłam się.

— Uspokój się. — Jej głos ostrzegał mnie. Opadłam więc na siedzenia i w milczeniu przyglądałam się, jak dziewczyna parkowała.

Potem wysiadłam z auta i zaczęłam obchodzić domek dookoła, jednocześnie spoglądając w dal, między drzewa, orientując się, jak daleko jesteśmy od cywilizacji i z jakiej odległości można by było nas tu dostrzec.

— Nie podoba mi się tu. — Wyraziłam swoje niezadowolenie i chwyciłam za jedną z toreb w bagażniku.

— A czego się spodziewałaś? — Spojrzała na mnie, zmęczona.

— Wszystkiego, ale nie tego — mruknęłam.

— Od kiedy masz takie wymagania? Masz tu dobre pole widokowe. Łatwo trafiać w ofiary. — Odpowiedziała zgryźliwie i ruszyła do drzwi, aby je otworzyć.

— Masz do mnie pretensje o to, że chcę nas bronić?

— O to, że mścisz się śmiercią. Co innego zabić w obronie własnej, a co innego, zaznaczać władzę.

— To nie jest pierwszy raz, kiedy zabijam bez powodu. — Rozłożyłam ręce w geście pretensji.

— Nie chcę już tego słuchać. — W końcu otworzyła drzwi.

Naszym oczom ukazał się mały salon z kanapą i kominkiem. W tle widać było kuchnię, drzwi, zapewne do łazienki i wąskie schody na poddasze. Wszystko zostało obłożone drewnem, więc przytulności pomieszczeniu dodawał tylko sporych rozmiarów puchaty dywan. Położyłam torbę na kanapie i westchnęłam cicho. Marzyłam o śnie, ale to nie wchodziło w grę. Nie w takich warunkach. Nie z tak napęczniałą głową od myśli i nerwów.

— Zaraz rozpalę w kominku. — Zapowiedziała Ariana, odkładając nasze rzeczy i zabierając się za nakładanie do kominka drewna i podpałki. — Usiądź. Zaraz też zrobię nam coś do picia. — Dodała szybko, gdy zauważyła, że zaczęłam schylać się do toreb, aby zacząć wyjmować z nich nasze rzeczy.

Za rodzinę (KOREKTA 20/50)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz