6. 8.04.2021

252 37 23
                                    

Kiedy Louis otworzył swoje ciężkie powieki, co było dla niego niemałym wysiłkiem, niemal od razu silnie je zacisnął. Ostre światło uderzyło w jego wrażliwe oczy, wywołując lekkie zawroty w jego i tak skołowanej głowie. Czuł lekki ścisk w żołądku, jakby miał za chwilę zwrócić śniadanie, którego praktycznie nie zjadł. Umówmy się, że dwa gryzy jakiegoś starego wafla ryżowego, który jakimś cudem odnalazł się w jednej z szafek, to nic, jeśli chodzi o wartościowy posiłek.

W tle słyszał jakieś szumy rozmów, kroków i mieszanki żalu z płaczem – czyli nic, czego nie doświadczałby przez ostatnie dni, kiedy zamknął się w mieszkaniu i wegetował, tracąc wszelkie siły witalne i ochotę do pójścia siku czy pod prysznic. Było z nim źle i sam Louis doskonale zdawał sobie z tego sprawę, co w pewnym sensie dawało mu chwilę ukojenia. To tak, jakby jego wszechobecny ból, wieczne łzy, zdarte od szlochu gardło i całkiem odwodniony organizm, były swego rodzaju czymś, co mógł czuć Harry w ostatnich chwilach swojego życia. A przynajmniej Louis wmawiał to sobie każdego poranka i przynajmniej co trzydzieści minut swojego nic nierobienia.

Jednak teraz czuł się nieco inaczej. Wciąż czuł ból, jednak skóra koło jego nosa nie piekła tak od wycierania go chusteczkami, a oczy nie były tak delikatne, kiedy przejechał dłonią po twarzy. To też nie należało do najprostszych zadań, ponieważ okazało się, że z jego nadgarstka wystaje jakaś nieznanego pochodzenia rurka, a do palca przyczepiony jest szary klips.

„Czyli szpital" – pomyślał, wzdychając cierpiętniczo. Jakby mu tego brakowało do pełnego kompleksu nieszczęść. Dodatkowo nie mógł sobie przypomnieć, jak się tu znalazł, a to nie wróżyło nic dobrego. Pamiętał rozmowę z Anne, początek rozprawy w sądzie i...

- Skarbie, jestem tu – szepnął kobiecy głos, a Louis poczuł na swojej dłoni uścisk ciepłych palców i zimnego pierścionka. Westchnął ciężko, rozpoznając kobietę jako swoją mamę. Musiała specjalnie dla niego przyjeżdżać z Doncaster i pewnie siedzi tu już strasznie długo, martwiąc się o jego stan zdrowia. Z reguły bardzo to doceniał, ale w obecnej chwili chciałby zostać po prostu sam. Najlepiej już na zawsze, ale może to mu się odwidzi.

Znowu uchylił powieki, tym razem powoli i ostrożnie, jakby co najmniej stąpał po cienkiej granicy. Światło już nie tak boleśnie wbiło się w jego źrenice, więc zamrugał kilka razy, rozglądając się po pomieszczeniu. Wszędzie było biało i wkurzająco, więc jego teoria ze szpitalem sprawdziła się w stu procentach. Obok niego siedziała zmartwiona Jay, trzymając go za dłoń i wbijając zatroskane spojrzenie w jego bladą twarz.

- Cześć, mamo – mruknął, chrząkając cicho, ponieważ zbyt długo nic nie mówił. Do tego miał cholernie sucho w ustach, a jego język był bardziej jak kołek, utrudniający mu wypowiedzenie tak banalnych słów. – Co się stało? – wykrztusił jeszcze, próbując zmusić swoje gardło do pracy.

- Zemdlałeś w sądzie – powiedziała cicho Jay, wciąż gładząc palcem skórę na dłoni syna. – Uderzyłeś głową w podłogę, więc chcieli zatrzymać cię tu na dwa dni, jednak strasznie długo spałeś – dodała z małym uśmiechem i zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze, do sali wszedł młody lekarz z jakąś teczką przytuloną do jego piersi i stetoskopem przewieszonym przez szyję.

- Dzień dobry, muszę z panem porozmawiać – powiedział na wstępie, stając kilka centymetrów od zakończenia łóżka. Jego wzrok biegał z niemal białej twarzy Louisa na jego mamę, sugerując, że powinna wyjść.

- Mamo, zawołam cię za chwilę, dobrze? – głos Tomlinsona nie był głośniejszy od szeptu, a gardło boleśnie drapało go z każdym wypowiedzianym słowem. Wiedział, że mógł pozwolić Jay zostać, ponieważ akurat ona mogła wiedzieć wszystko o jego stanie zdrowia. Jednak czuł, że dowie się od lekarza bardzo wielu informacji, za jakie matka chyba urwałaby mu głowę. Przecież sam wiedział, że jest odwodniony, prawie nic nie je i nie śpi, wlewając w siebie litry kawy, którą zawsze pije w towarzystwie papierosa lub trzech. I może nigdy nie był okazem zdrowia, ale teraz prawdopodobnie zataczał się gdzieś po dnie. Nie, żeby tego nie chciał.

Jay zmarszczyła gniewnie brwi, jednak skinęła głową i wyszła z niewielkiej sali, gdzie było jeszcze jedno wolne łóżko. Cóż, Louis dziękował komuś tam, że nie musi wysłuchiwać kaszlu lub słów kogokolwiek więcej. To mogłoby się skończyć źle dla wszystkich tu obecnych.

- Nie będę owijał w bawełnę, panie Tomlinson – powiedział doktor, opierając rękę na metalowej ramie łóżka. Rzucał okiem na kartki w swojej dłoni i cyfry na monitorze tuż nad głową Louisa, a jego mina była zwyczajnie niezadowolona. Szatyn poczuł się tak, jakby za chwilę miał dostać ochrzan od nauczyciela w szkole. – Pana wyniki są tragiczne. Przyjechał tu pan całkowicie odwodniony i niedożywiony. To już trzecia kroplówka z glukozą, proszę mi wierzyć, nawet cukrzycy mają mniejsze zapotrzebowanie.

- I? – prychnął Louis, wbijając w chłopaka, bo facetem to on zdecydowanie nie był, zmęczony i pełen pogardy wzrok. Nie da sobie wejść na głowę jakiemuś doktorkowi, który prawdopodobnie jest ledwo po studiach i panoszy się po całym szpitalu, jakby był jego królem. Jak bardzo było przykro Louisowi, że tak gnębił go w swoich myślach. Cóż, od myśli do słów nie jest daleka droga, prawda?

- Musi pan o siebie zadbać, bo szpital to nie jest hotel – odparł szorstko. A Tomlinson zwyczajnie go wyśmiał, kaszląc w swoją dłoń. Oczywiście kąciki jego ust nawet nie próbowały wygiąć się w uśmiechu, jednak swój plan spełniły.

- Wiem, nie dostałem nawet szklanki głupiej wody – powiedział obojętnie, podciągając się na poduszkach. Naprawdę chciało mu się pić, jednak nie zniży się do tego poziomu, żeby poprosić lekarza o cokolwiek. Na pewno nie tego, który stoi przed jego oczami.

- Poziom kofeiny w pana ciele jest niemal zabójczy. Radziłbym ograniczyć kawę, jeśli nie chce się pan nabawić jakiejś choroby serca albo zawału – kontynuował, jednak już nie tak pewnym siebie tonem. Jego wzrok już nie uciekał w stronę Louisa, który był z tego powodu bardzo dumny. Jak widać, jego styl bycia potrafi przytłaczać ludzi nawet wtedy, gdy czuje się, jakby przejechał po nim czołg albo najlepiej dwa.

- Jasne, rzucę też fajki i pójdę na siłownię. Dziękuję za te rady, przyjacielu – powiedział, a z jego ust lał się jad. Jego ton był jak milion sztylecików, wbijających się w bańkę poczucia pewności siebie, jaką jeszcze chwilę temu miał nad sobą lekarz. I może Louis nie powinien się tak zachowywać, traktując chłopaka jako zło konieczne. Ale kto mu zabroni, skoro jego humor jest co najmniej tragiczny?

- Powinien pan – westchnął zbity z tropu doktor, przestępując z nogi na nogę. On bardzo chciał stamtąd uciec i nie wiedzieć na oczy Louisa najlepiej już nigdy w życiu. Ale nie mógł pokazać swojej słabości w ten sposób. Przecież był tu kimś ważnym. – Pana styl życia jest naprawdę cholernie niezdrowy. Nie ma pan dla kogo żyć, żeby się tak wyniszczać? – zapytał z cieniem westchnienia, a Louis zacisnął pięści, walcząc ze łzami. Póki co jego ciało zalewał tak wielki gniew, że bez problemu poderwał się z łóżka, wyrywając kroplówkę ze swojej dłoni. W dwóch krokach znalazł się przed lekarzem i zacisnął pięść na jego śnieżnobiałym kołnierzyku, zbliżając ich twarze tak blisko, że chłopak mógł poczuć jego przyspieszony oddech na policzku.

- Nie mam – syknął, zaciskając palce jeszcze mocniej, przez co lekarz zaczął się gwałtowniej wyrywać, jakby w obawie, że za chwile skończy mu się tlen. – Moim marzeniem jest już nie żyć, ale jestem tchórzem. Pieprzonym tchórzem, który boi się zapić durne leki butelką wódki. Więc nie mów mi, jak powinienem żyć – wypluł, odpychając chłopaka w stronę ściany, z którą zderzył się plecami. Lekarz wybałuszył na niego oczy, a poczucie winy zawładnęło jego ciałem i cała złość na pacjenta minęła. Jakby nie patrzeć, to on był powodem wybuchu jego agresji. – Chcę się wypisać na żądanie. Teraz – dodał po chwili Louis, opadając ciężko na materac. Wciąż miał na sobie czarną koszulę i niewygodne spodnie, które chyba zrobiły się lekko za luźne w pasie.

- Zleciłbym jeszcze jakieś badania i... - zaczął nieśmiało i cicho, jednak wzrok Tomlinsona zdecydowanie odebrał mu resztki pewności siebie. Bał się go, co do tego nie miał wątpliwości. – Jasne, przyniosę wypis – westchnął, czując się jak totalny przegrany, po czym wyszedł, zostawiając Louisa samego sobie. A on jedynie schował twarz w dłoniach, wybuchając głośnym płaczem i mamrocząc boleśnie imię Harrego. 

Miss you || Larry StylinsonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz