W siwych korytach umysłu spędzam eony
próbując refleksje cieni i świateł złapać;
ja — daremne zasadzki na cel przyczajone
i myśli z myślami usiłujące się bratać...* * *
Sokół w firmamentu potylicach się smużył,
wybrawszy los drapieżną rubieży żeglugą;
wokół widnokrąg cichą swą zmarszczką śmierć wróżył,
zwiastował kres, co zamknie skrzydła niezadługo.Mgławica zefirów, co ptaka przywiodła
obca, na znajomym napotkana brzegu,
warkocz swój rozwiązała, co go sama splotła —
z warkoczem znikła, niegdyś lśniąca jak krew w śniegu.Pełga wciąż ptak w otchłani iskrzącej zachodem,
pełga w mych oczach z daleka, światłem czerniony.
Zachód zbliża się bezwietrznym chłodu ichorem,
bratają się piachu i głodu drżące plony.Gdy słońce jeszcze w fatamorganach się snuje,
w senne dymy słodyczy czarując gniewny pył
uwodzi nieba rozgrzane skronie w swą ruję,
sokół jmie tonąć, zamiast w niebiosach dalej żyćSzczęście moje zawistne! W konaniu ukryte!
Powrócił wiatr, który przed światłem bezwiednie zbiegł!
Który mi przywiódł ofiary ciało zabite,
który bezlitosnym piachem naostrzył mój kieł!*
₀₈ ₓᵢ ₂₀₂₁