Chapter Thirty-Five

20 2 0
                                    

W końcu nadszedł najbardziej wyczekiwany przez nią dzień. Pospiesznie przebrała się z piżamy i pobiegła na śniadanie. Poczochrała włosy swojej bratanicy i usiadła naprzeciw niej. Jade podała jej talerz z tostami, które dziewczyna pochłonęła w ekspresowym tempie i, po wciągnięciu na nogi kozaków, deportowała się na peron 9 i 3/4. Ominęła jej rodziców czekających z uśmiechem na Felixa i Maryse, po czym miło przywitała się z państwem Lupin.
— Dzień dobry! — oznajmiła promiennie.
— Och, dzień dobry, Lory, ty nie w szkole? — zdziwiła się Hope.
— Remus państwu nie mówił? Wywalili mnie za przebicie na wylot dłoni córce nauczyciela.
— A no to faktycznie coś wspominał — podsumował Lyall.
— Mam nadzieję, że spędzisz święta u nas. Specjalnie uczyłam się nowych przepisów — rzuciła dumna z siebie kobieta.
— Naprawdę nie trzeba było, pani Lupin.
— Przynajmniej zdobyłam nowe umiejętności — zaśmiała się.
— Dziękuję, że zgodzili się państwo na mój przyjazd.
— Nie masz za co dziękować. To dla nas czysta przyjemność móc gościć cię w naszych progach — oznajmił mężczyzna.
— Zdecydowanie mam. Święta to raczej rodzinna tradycja, a ja się tak wprosiłam — podrapała się po karku.
— Lorraine, ty już należysz do naszej rodziny — stwierdziła Hope i przytuliła dziewczynę jej syna.

Pociąg się zatrzymał, a ucieszeni uczniowie wysiedli z niego by zacząć święta. W tłumie zobaczyła swojego likantropa i odruchowo do niego pomachała. Pospiesznie pożegnał się z przyjaciółmi, po czym podbiegł do rodziców oraz dziewczyny.
— To naprawdę ty? Ja nie śnię? Naprawdę tu jesteś? — pytał, obejmując przy tym jej twarz dłońmi.
— Jestem tu, Remusie. To naprawdę ja — uśmiechnęła się, a on złożył na jej ustach delikatny pocałunek. Tak jak oboje uwielbiali.
— No już, dzieci. Wracajmy do domu. Tam będziecie mieli dla siebie wystarczająco dużo czasu — zachichotała pani Lupin.

Sięgnęła po leżącą obok materaca paczkę i odpaliła jednego z papierosów.
— Wiesz, że cię kocham? — spytał, muskając jej nagie ramiona ustami.
— Wiesz, że nie lubię jak mi to zbyt często mówisz? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.
— Wiem, ale mógłbym ci o tym przypominać cały czas do końca mojego nędznego życia, bo jesteś najważniejszą osobą w całym moim życiu, rozumiesz? Nie wyobrażam sobie co bym zrobił gdyby nie ty.
— Przesadzasz, Remusie — westchnęła.
— Jak w pracy?
— Dobrze. Jak tak dalej pójdzie to za miesiąc kupię mieszkanie.
— Czyli kiedy skończę szkołę będziemy już mieszkać na swoim?
— Na to wygląda.
— A później co? Pies, dzieci, spokojne życie?
—  Nie wiem, nie wybiegam aż tak w przyszłość.
— To mnie zawsze w tobie denerwowało. Żyjesz chwilą i dlatego wywalili cię ze szkoły.
— Wyrzucili mnie, bo ta... się do ciebie dokleiła. Gdyby nie była córką nauczyciela uszłoby mi to płazem, bo tylko on się przy tym upierał. Owszem, zasłużyłam, ale to nie była tylko moja wina.
— Żyjemy w złych czasach, wiesz o tym?
— Udaję, że nie.
— Boję się, Lorraine. Co jeśli nasze dzieci też będą potworami tak jak ja?
— Będą miały nasze pełne wsparcie.
— Chyba trzeba zejść na dół, pomóc mamie — rzucił i po chwili usłyszeli pukanie do drzwi.
— Mogę? — spytał Lyall.
— Już idziemy! — wrzasnął poirytowany Remus.
— Choinka sama się nie ubierze! — ponaglił ich.

Wyrzuciła niedopałek. Pospiesznie się ubrała i związała niedbale włosy. Zeszła na dół, po czym podeszła do głowy rodziny.
— Jak mogę pomóc? — spytała.
— Chodź, kochanie, oni niech się bawią z drzewkiem, a my pobawimy się z ciastami, co ty na to? — zaproponowała Hope, a Lory przytaknęła. Dołączyła do kobiety w kuchni.
— To... co mam robić?
— Mogłabyś roztopić margarynę? Byłabym wdzięczna.
— Oczywiście — oznajmiła. Przygotowania czas zacząć.

(Nie)Zuchwały Gryfon//R.L.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz