Rozdział 27 - Zebranie klanów cz. 2 - Łzy i myśli

90 12 9
                                    

Bose stopy bezszelestnie spotykały się z białym marmurem, który tworzył ścieżkę. Blada skóra ledwo odznaczała się na tle wielkich kamieni. Srebrno biała szata sunęła po ziemi, a szum który tworzyła ginął w ogólnym szepcie wiatru i wirujących czerwonych liści. Mężczyzna, do którego należały i stopy i szaty, zmierzał spokojnie przed siebie. jego karmazynowy wzrok był dziwnie odległy, pozbawiony wszelkich uczuć i emocji. Smukłe ramiona podkurczone, jakby wąłściciel niósł na nich niewyobrażalny ciężar. 

Białe włosy spływały kaskadami na plecy, podskakując w rytm kroków właściciela, który zdawał się bardziej sunąć w powietrzu niż iść. Nagle mężczyzna skoczył w dół, na jedną z dryfujących w powietrzu platform. Był to kawałek ścieżki, oderwany przez czas, trzymany w miejscu przez zaklęcie. Obracał się wokół własnej osi, lekko przyśpieszył, gdy albinos odbił się od niego i podążył dalej nietkniętym fragmentem podniebnej drogi. Minął kolejne drzewa o białych pniach i czerwonych liściach. Kolejne żelazne kosze z tlącymi się węglami. Wieczne przez zaklęcia.

Ramiona trzymał wzdłuż ciała, blade dłonie  po chwili skrzyżował na podbrzuszu chowając je w rękaw przeciwnej ręki. Na twarzy nie drgnął ani jeden mięsień, a chmury płynęły przed nim, za nim i przez niego. Szedł spokojnie, ani razu się nie zawahał, nie przyśpieszał, szedł tak spokojnie i cicho, podczas kiedy wszystko inne płynęło.

Dotarł do długich schodów prowadzących w dół, po bokach co parę metrów stała czerwona brama o charakterystycznym kształcie. * Wybaczcie, wstawię zdjęcie, bo szczerze nie umiem tego opisać. Chodzi jedynie o ta bramę.*

Po chwili dotarł do niewielkiego placu

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Po chwili dotarł do niewielkiego placu. Okrągły basen, pełen kamieni, czarnych i białych. Yin i Yang, równowaga. Odetchnął i spojrzał spokojnie. Na kawałku ziemi odgradzającym oba stosy kamieni posadzono krzaki, a w środku, w miejscu gdzie są cząstki Yin w Yangu i Yangu w Yin stały wysokie drzewa. Wszystko uschło, zaniedbane i zapomniane, tak jak całe to miejsce. 

- Na wszystko przychodzi czas, prawda?

Spytał samego siebie, cichym, zachrypniętym głosem ruszając przez morze drobnych kamieni. Nie krzywiłsię kiedy ostrze krawędzie wbijały się we wrażliwą skórę na podeszwie. Jego myśli płynęły tak jak wszystko, były podobne do rzeki, której wartki potok obmywa wiele brzegów, pełnych zakrętów i wielu przeszkód. Widział wszystko, znowu widział ogień, zniszczenie, śmierć i strach. Czuł ... sam nie wiedział co, może smutek i odrzucenie, może gniew i zagubienie? To było tak dawno. Znowu widział śmierć dzikiego kochanka, sam zadał śmiertelny cios, przez szaleństwo, które go ogarnęło. Bo on nie umiał wystrzelić do swoich własnych wojowników. 

- Co byś mi powiedział teraz Hong? Czy wybaczyłeś mi i znalazłeś spokój? 

Spytał przechodząc przez niewielki mostek rozciągnięty nad niewielkim sztucznym stawem. Za jego plecami, kolejne fragmenty białego marmuru odrywały się od siebie, rozpadając coraz bardziej. Im bliżej więzień był wolności, tym bardziej rozpadało się jego więzienie. Wszustko ulatywało w niebo porywane przez wiatr.

Shen mógłby przysiąc, że słyszał w wyciu wiatru, inne wycie. Podobne do wilczego, pełne jakiejś dziwnej kpiny, tak znajome, tak odległe i bolesne. Bo to on sam uciszył to wycie, dawno temu, wbijając miecz w serce dzikiego wojownika, dwa razy. Za pierwszym razem był to cios miłości i tęsknoty za bliskością i ciepłem. Za drugim razem, był to cios śmiertelny, pełen gniewu i szaleństwa. Mimo to, wiatr słał wprost do jego uszu to wycie, pełne znajomej ciepłej kpiny i oddania. Białe pióra na głowie zadrgały i opadły na znak smutku właściciela. Blade stopy sunęły po popękanych marmurowych stopniach.

Jedna, jedyna łza spadła na marmur i po chwili znikła, kiedy kamień się rozpadł na kawałki.

* * *

Shui otworzył powoli oczy i westchnął. Widział nad sobą biały sufit, poznał go. Spędzał tu wiele czasu od kiedy rozpoznano u niego drugą ciąże. Skrzydło medyczne, pod wodzą Starszego Medyka Smoka. Był niezwykle surowy, ale zawsze gotów nieść pomoc. Nie tolerował hałasu w swoim sanktuarium pełnego zapachów maści, leków i olejków.

Za niewielkim, uchylonym oknem, widział pomarańczowo różowe niebo, stopniowo przechodzące w czerwień i czerń nocy. Widział na tle nieba sylwetki lecących ludzi i smoków. Nie dawał rady przyjrzeć im się bardziej z bliska, za szybko znikali, a on nie miał sił. Jakby nie patrzeć ledwo kilka godzin temu wydał na świat synka, w sali tronowej, na oczach władcy. Spojrzał na leżący, na krześle fioletowy płaszcz. Musi go wyprać i oddać to do pałacu oraz podziękować i przeprosić władcę.

Z rozmyslać wyrwał go płacz dziecka. Podskoczył lekko i spanikowany spojrzał na łóżeczko obok siebie i dziecko, które płakało. Nie wiedział co robić, poczuł łzy na policzkach. nie wiedział co chce jego dziecko. Tak nie powinno być, w końcu jako matka powinien wiedzieć czego chce jego synek. Nim zdołał się całkowicie rozkleić przybiegł Starszy Medyk, który spojrzał na niego i westchnął. 

- Uspokój się, twój strach nie pomoże nikomu, nawet tobie. - Powiedział spokojnym acz nieco suchym tonem. - Twój syn jest głodny, w końcu nauczysz się rozróżniać jakie ma potrzeby. Twój mąż powinien niedługo przyjść.

Powiedział medyk i czekał, patrzył jak Shui z lękiem i niezwykłą ostrożnością bierze synka na ręce. Młody mężczyzna bał się, potwornie się bał, że je skrzywdzi, upuści.

- Jeśli będziesz go trzymał tak lekko upuścisz go, złap pewniej, nie zrobisz mu krzywdy dotykiem.

Mówił dalej Mistrz Medyków, patrząc fachowym okiem na młodego matkę, który zgodnie z jego instrukcją chwycił pewniej owinięte w śpioszki maleństwo. Potem odsłonił pierś, nabrzmiałą od mleka, z zaczerwienionymi, sterczącymi sutkami. 

Drobne usteczka chciwie zacisnęły się na ofiarowanej piersi, a Shui jęknął, bowiem był nadal nieco obolały. W kącikach oczu zalśniły małe łzy. Wiedział, że musi wytrzymać, musi przezwyciężyć ból.

W tej samej chwili zaskrzypiały cichutko, rozsuwane drzwi, a po chwili za osłonę parawanów wszedł jego mąż. Miał na sobie swój podróżny strój oraz był spocony.

- Shui, mój ukochany.

Szepnął. Widok jaki zastał był niezwykły. Jego ukochany na wpół leżał, na leżance, biała szata, którą miał na sobie, była zsunięta z prawego ramienia. Blada skóra, zaróżowioną w niektórych miejscach lśniła od potu. Oczy były zaszklone, różowe wargi na wpół otwarte, długie, czarne włosy w lekkim nieładzie. Lewy sutek błyszczał od zbierających się na nim kropli mleka, a z prawego pił ich synek. Feng widział jedynie główkę malucha, z kępką ciemnych włosów.

Podszedł jak zahipnotyzowany i ukląkł przy łóżku.

- Witaj ukochany.

Szepnął i powoli wyprostował się. Musnął wargi swej smoczycy aby po chwili ostrożnie pogłębić pocałunek. Nie śpieszył się, nie chciał go spłoszyć. Odsunął się na parę sekund i wyszeptał wprost w kusząco rozchylone wargi męża.

- Wróciłem do domu.

Sekta za mgłą {MDZS}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz