Kolejny dzień w Celeste rozpoczął się już przed szóstą rano, gdy skołowana, w piżamie w różowe kaczuszki i z bliżej niezidentyfikowaną fryzurą na głowie, otworzyłam drzwi uśmiechniętemu od ucha do ucha Pablo.
– Żartujesz sobie, prawda? - jęknęłam, gdy wepchnął mi się przez ramię do środka, zmierzając w stronę kuchni. – Jest wcześnie.
– Och, daj spokój, Fabiola - mruknął, porywając z blatu banana. – O tej porze normalnie ludzie na wsi przerzucają już belę słomy w oborze, wyśpisz się po śmierci. Tak na marginesie, seksowna piżamka - puścił mi oczko, a ja wywróciłam pretensjonalnie oczyma.
– Przepraszam, opowiadasz jakieś farmazony, a przecież ty nawet nie rozróżniasz krowy od byka.
– I co z tego? - zarechotał, rozsiadając się przy stole, zupełnie jakby był u siebie. – Nigdy nie jest za wcześnie na ruszenie w morze.
– Jedziemy na ryby? - uniosłam jedną brew, uważnie lustrując wzrokiem jego ubiór, choć nie miał na sobie ani kapelusza rybackiego, ani tej okropnej, wędkarskiej kamizelki z kieszonkami na spławiki.
– Lepiej. Dużo lepiej - jego usta wygięły się w tajemniczym uśmiechu i mogę przysiąc, że w tamtym momencie byłam przerażona wszystkim, co zawiera w nazwie słowo woda. – Ubieraj strój kąpielowy!
Po tym jak Gavi siłą zmusił mnie do przebrania się w bikini, koczując pod łazienką dopóki nie wciągnęłam go na siebie, byłam już absolutnie pewna tego, że nie pokonam swego lęku przed żywiołem. Skoro nie przemogły go nawet lekcje pływania z profesjonalistą, byłam przekonana, że nie pomogą również starania Pablo, chociaż nie chciałam mówić tego na głos, by nie pogorszyć swojej sytuacji. Kiedy już wyciągnęłam plecak i spakowałam w niego ręcznik, krem ochronny, czapkę z daszkiem i dużą butelkę wody, Gavira wepchnął we mnie syte śniadanie i niemal siłą wsadził do swojego auta.
Dopóki nie dojechaliśmy do portu w Carelli, nie wiedziałam na co mam się szykować. Przełknęłam wielką gulę w gardle, skanując wzrokiem ustawione przy pomoście jachty, motorówki, łódki większe i mniejsze, czując jak robi mi się niedobrze. Chyba zbladłam, bo Gavira, zakładając okulary przeciwsłoneczne na nos, zmarszczył czoło, wzdychając cicho. Wyciągnął z bagażnika wszystkie bagaże i zatrzaskując go z hukiem, powiedział:
– Nie ufasz mi.
– Nie ufam sobie - odparłam bez cienia zwątpienia, unosząc brew w chwili, gdy tuż obok nas wysoki chłopak wyszedł na pomost z kolorowego rowerka wodnego. – Co my tu właściwie robimy?
– Pamiętasz, jak mówiłem ci, że mój dziadek ma w Carelli kuzyna, który wynajmuje łódki? - skinęłam głową. – No więc pora, by przełamać twój największy strach! - optymistycznie klasnął i zarzucił sobie plecak na ramię.
Westchnęłam cicho, zupełnie nie wierząc w powodzenie tego planu. Kiedy dotarliśmy do połowy portu, już z samego jego końca doszedł nas głośny krzyk. Wysoki, postawny mężczyzna z siwym wąsem zmierzał w naszą stronę, uśmiechając się szeroko. Rozpoznałam w nim jednego z wujów, którzy rok w rok zjeżdżali się do Celeste na rocznicę ślubu dziadków Pablo albo urodziny pani Marii. Czas płynął nieubłaganie i nie oszczędził nawet jego, niemal doszczętnie pozbawiając go bujnej, czarnej jak smoła czupryny.
– To wujek Leonardo, brat mamy Lorraine - szepnął Gavi.
Już dawno przestałam nadążać za powiązaniami rodzinnymi w jego rodzinie. Jako, że połowa kuzynek ojca Pablo wyszła za obcokrajowców i od dawna mieszkała za granicą, nie znałam jego dalszych krewnych. Z tymi zaś, którzy regularnie bywali w Celeste, sprawa była nieraz pokręcona niczym scenariusz Mody na sukces. Doskonałym tego przykładem była Lorraine i Ignacio, którzy nosili panieńskie nazwisko matki zamiast tego, jakie odziedziczyli po swoim ojcu, z jednego głównego powodu - Garcia było wymówić znacznie łatwiej niż Christiansen-Deborah.
CZYTASZ
Lato w Celeste | gavi
FanfictionCeleste było terenem zapomnianym przez Boga - niewielką wsią, jakich wiele w południowej Hiszpanii. Położone u wschodniego wybrzeża Andaluzji, zatrzymało się w czasach, gdy Bonnie Tyler śpiewała o tym, co by się stało, gdyby była mężczyzną. Po śmier...