26. Sąsiedzi

934 85 44
                                    

Pablo


6 miesięcy później...







– Jak się spierdolicie z tą kanapą po schodach, to osobiście wyrwę jej nogi i wsadzę wam po dwie naraz do dupy - powiedziałem, obserwując jak purpurowi na twarzy Ansu wraz z Pedrim wnoszą fioletową sofę na czwarte piętro, zupełnie ignorując cieknący po twarzy pot. – Boże, Gonzalez, podnieśże ją wyżej, bo zaraz obedrzesz jej bok!

– Jeszcze słowo, a sam ją sobie będziesz wnosił, frajerze - fuknął wściekle, ledwo mieszcząc się w drzwiach z moim nowym meblem, nad którego odcieniem debatowałem z mamą dobre dwa dni. – Gdzie ci to postawić?

– Najlepiej w kuchni - sarknąłem, gestem głowy wskazując na centralne miejsce w salonie. – Tu będzie okej. Tylko nie porysujcie mi paneli!

– Szafę składasz sobie sam - wtrącił urażony Fati. – Moja noga więcej tu nie postanie!

– Ciekawe czy powiesz to samo jak przyjdzie do parapetówki - dźgnąłem go palcem w żebro, a ten aż podskoczył. – No już, postawię wam wieczorem po browarze i będziemy kwita! - dodałem, dobrze wiedząc, że za wiśniowe piwo, na które w rzeczywistości nie mogliśmy pozwolić sobie zbyt często, Gonzalez dałby dupy.

Wtedy, widząc jego minę wiedziałem, że trafiłem w samo sedno.

– Czy ty przypadkiem nie lecisz jutro do Fabioli?

– Z samego rana - westchnąłem, a mina zrzędła mi na samą myśl o kolejnej wyprawie do Madrytu.

Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę lubiłem latać samolotami, a ze względu na swój zawód robiłem to stosunkowo często, ale kiedy tylko zjawiałem się na barcelońskim El Prat odnajdując na tablicy odlotów ten do stolicy, naprawdę odechciewało mi się żyć. I o ile pierwszych kilka tygodni mojego życia pomiędzy dwoma miastami wydawało mi się być dość ciekawym doświadczeniem, tak na dłuższą metę było to bardzo irytujące, a teraz, po pół roku, stało się niemal nie do zniesienia i zdaje się, że odczuwałem to nie tylko ja. Stewardessy w Ryanairze zaczęły być już ze mną na ty, z dokładnością co do minuty wiedziałem ile trwa przelot, a drogę do mieszkania Fabioli znałem już na pamięć.

Tak właśnie minęło nam ostatnie sześć miesięcy - w tym urodziny moje, Fabioli, dwa wesela oraz Gwiazdkę i Nowy Rok, które oboje spędziliśmy w Celeste u moich dziadków. Wówczas również, a było to dokładnie dwa i pół tygodnia temu, po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłem to, co stało się ze starym domem Pérezów. Gdyby moja dziewczyna nie relacjonowała mi tego na bieżąco powiedziałbym, że to na pewno nie ten sam budynek, ale to, co zobaczyłem wracając w rodzinne strony na dzień przed Bożym Narodzeniem sprawiło, że zapomniałem języka w gębie. Wierzcie mi lub nie, ale tego, co ujrzałem wtedy, nie spodziewałbym się w najśmielszych snach.

Moja Valentina - głosił napis nad wejściem, oddający hołd kobiecie, która sprawiła, że nasze dzieciństwo w tym miejscu było niezapomniane.

Po starej, sypiącej się chałupce nie było już śladu. Zastąpił ją piękny, wciąż utrzymany w typowo andaluzyjskim stylu, otynkowany na odcień ciepłego beżu budynek z drewnianymi okiennicami i ogromnym, wychodzącym na ukochaną różaną łąkę Valentiny oknem. Pomalowane na pastelowe odcienie ściany zdobiły dziesiątki rodzinnych zdjęć z życia dziadków Fabioli, jej dzieciństwa i wczesnej młodości, większość starych mebli została odnowiona i dostała drugie życie, a centralne miejsce nad łóżkiem w jej pokoju zajmowała teraz klubowa koszulka Barcelony, którą wylicytowałem sam sobie na zorganizowanym przeze mnie treningu. Parsknąłem śmiechem widząc ją wiszącą za szkłem, z dedykacją dla mojej ulubionej fanki przy moim nazwisku, ale z jakiegoś powodu oczy zaszły mi wtedy łzami.

Lato w Celeste | gaviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz