Rozdział 17: Melancholia

25 3 1
                                    

Opisywane przeze mnie wydarzenia wywołują złudne wrażenie, że moje życie opierało się w dużej mierze na takich właśnie szalonych i niebezpiecznych sytuacjach, ale bynajmniej tak nie było. Tak naprawdę momenty, w których naprawdę coś się działo, stanowiły zaledwie kroplę w morzu szarej, monotonnej codzienności.

Moje życie, przepełnione pustką i rutyną, nie było ciekawe. Mógłbym wręcz zaryzykować stwierdzenie, że ta bezbarwna egzystencja przytłoczonego przez świat człowieka sprawiała mi jedynie ból. Niejednokrotnie zastanawiałem się, czy nie łatwiej byłoby ją po prostu zakończyć. Nie miałem żadnego celu, brakowało mi miłości i zdrowych relacji z ludźmi, żyłem z dnia na dzień, nie wiedząc do końca po co. Bywały momenty, kiedy czułem się nieco lepiej, ale w dużej mierze postrzegałem świat w taki sposób, jakbym unosił się obok niego w swego rodzaju bańce, która nie pozwalała mi zjednoczyć się z ludźmi i dawała pozorne uczucie bezpieczeństwa. Wiedziałem jednak, że tak naprawdę tkwiąc w ciągłym odosobnieniu niszczę sam siebie i mogę pozostać zamknięty w tej bańce już do końca życia, nieważne czy skończonego przedwcześnie, czy rozciągniętego w czasie na przestrzeni kilku lat więcej.

Nastał okres zimowy. Ja byłem już prawie w połowie pierwszej klasy. Mój stan psychiczny w miarę się ustabilizował, z czego byłem naprawdę zadowolony; nie miałem już tak często ataków paniki ani nie popadałem w stany depresyjnego otępienia. Czasami trafiały mi się gorsze dni, ale nie czułem się tak źle, jak na początku liceum. Nadal nie miałem kolegów ani koleżanek, więc prawie cały czas spędzałem w odosobnieniu, ale nie przeszkadzało mi to. Przyzwyczaiłem się do samotności już dawno temu. 

Jedyne sytuacje, kiedy czułem się źle, zdarzały się w szkole lub w domu. Ekipa Bruna wytykała mnie na korytarzu palcami i rzucała w moją stronę niezgodne z prawdą obelgi. Tajga zwiększyła swoje wymagania; zaczęła naciskać na nas tak mocno, że popołudniami i nocami siedziałem już tylko i wyłącznie nad matematyką, żeby choć trochę podnieść sobie ocenę. Zbliżało się półrocze. Nie chciałem skończyć go z jedynką z najważniejszego przedmiotu maturalnego. 

Moja matka zawsze piła więcej, gdy przychodziła zima. Może związane to było z obniżającą się temperaturą i skróconymi dniami, może z niesłabnącą miłością do mojego ojca, a może po prostu z zazdrością żywioną względem rodzin, które mogły spędzić razem święta?  Nie wiedziałem. Podnosiłem ją, gdy się przewracała, odgrzewałem jej w mikrofalówce obiady, gdy nie chciała jeść, przykrywałem kocem, kiedy zasypiała w wyjątkowo niewygodnej pozycji na kanapie. Nic nie mówiłem. Matka doskonale wiedziała, że nie powinna się tak zachowywać. Miała świadomość tego, jak bardzo się staczała. Moje słowa nie były jej potrzebne, bo i tak nie miałem na tyle mocy i siły, by cokolwiek zmienić.

Tajga umówiła się z nami — z zagrożonymi — na sprawdzian z całego przerobionego do tej pory materiału. Zapowiedziała go na 16 grudnia, bo wiedziała, że jeśli źle komuś pójdzie, to podczas przerwy świątecznej będzie miał szansę jeszcze się douczyć. Wystawienie ocen miało być dopiero pod koniec stycznia. Spędziłem cały weekend nad książkami, przerobiłem parę testów z Internetu i doszedłem do wniosku, że może mi się udać. W końcu starałem się jak mogłem przez ostatnie 2 miesiące. Dam radę. Napiszę test na 2 i nie będę musiał się martwić o niezaliczenie. Byłem zmęczony ciągłym bombardowaniem swojej głowy materiałami z YouTube, gdzie Tomasz Gwiazda i inni matematycy próbowali wytłumaczyć ważne zagadnienia, które Tajga pobieżnie przedstawiała nam na lekcjach. Chciałem więc napisać test jak najszybciej i mieć go już za sobą.

Na pisanie poprawkowego sprawdzianu po lekcjach zostało siedem osób: ja, Oliwer, Emilka, Łukasz, Kasia, Klaudia i Zuza. Usiedliśmy w ławkach z samego tylu, ja w swojej własnej, pod oknem. Zanim dostałem test do ręki wziąłem jeszcze dwa głębokie wdechy. Będzie dobrze. 

Pociski sprawiedliwościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz