Rozdział 25: Rozmowa w konfesjonale

21 2 2
                                    

Sobotnim rankiem, mając w plecaku jedynie portfel, dwie owinięte w sreberko kanapki z serem i półlitrową butelkę wody, opuściłem swój dom, żeby pierwszy raz od ponad roku udać się poza miasto. Jechałem szukać ojca, bez żadnego planu, nawet bez szczególnie dużej nadziei, że rzeczywiście uda mi się go odnaleźć. Postanowiłem jednak zaryzykować. 

Do wsi, w której mieszkał ojciec, byłem w stanie dostać się z zaledwie jedną przesiadką pomiędzy autobusem wyjeżdżającym z dworca głównego w mieście, a małym busikiem kursującym lokalnie w tamtej okolicy. Moja podróż miała trwać około trzy godziny. Wziąłem ze sobą zeszyt, aby zapisać po drodze potencjalne pytania, które mógłbym zadać swojemu ojcu. Nie wiedziałem, jak mogłaby wyglądać nasza rozmowa. Czy Marcin w ogóle zgodziłby się ją ze mną przeprowadzić? Jak powinienem się do niego zwracać? 

Po przejechaniu około piętnastu kilometrów w mojej głowie nagle pojawiła się myśl, że popełniam błąd, wybierając się na tą wycieczkę. Dlaczego tak bardzo interesowało mnie odnalezienie osoby, dla której tak niewiele znaczyłem? Czy naprawdę byłem gotowy, by niespodziewanie pojawić się w życiu mojego niczego nieświadomego ojca i w pewien sposób diametralnie je zmienić? 

Marcin Sochacki nigdy nie widział swojego dziecka. Nie wiedział, jak wyglądam. Nie miał pojęcia, jakiej jestem płci. Przypuszczam, że nawet nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, jak dużo czasu minęło od jego odejścia. Już prawie siedemnaście długich lat. 

Było jednak za późno, żeby zawrócić. Nie mogłem zmienić decyzji. Nie chciałem jej zmieniać. Mimo że czułem do niego wstręt za pozostawienie mojej matki na pastwę losu, to jednak nadal był on moim ojcem. Czy tego chciałem czy nie, nosiłem w sobie jego cząstkę - geny, dziedziczne zdolności intelektualne, a nawet predyspozycje do określonego sposobu radzenia sobie w różnych obszarach życia.

Jadąc autobusem dużo myślałem o swoim ojcu, układając w głowie scenariusze naszego spotkania, ale skupiałem się również na wypowiedzianych do mnie dzień wcześniej słowach Bruna. Nie miałem pojęcia, jak powinienem postąpić w tej beznadziejnej sytuacji. Decyzja sprowadzała się do wyboru mniejszego zła; do rozważenia konfliktu między narażaniem się na cierpienie fizyczne lub psychiczne. Obydwa mogły mieć na mnie destrukcyjny wpływ. Wiedziałem, że w wyniku obydwu za paręnaście lat nadal będę borykał się z nieuleczalną, niczym niedającą się zakryć traumą z czasów młodości. Nie chciałem wybierać. 

Cała moja podróż autobusem minęła dużo szybciej niż się spodziewałem i nie udało mi się wymyślić ani jednego pytania do ojca. Przesiadłem się do małego, zatłoczonego busa i już po piętnastu minutach dostrzegłem zielony znak drogowy z nazwą miejscowości, w której rzekomo, według informacji umieszczonych na Facebooku, mieszkał Marcin Sochacki. 

Podziękowałem kierowcy busa i wysiadłem na przystanku, który wydawał mi się swego rodzaju centrum wsi. Całe życie mieszkałem w mieście. Nie znałem się na geograficznym rozplanowaniu posiadłości w polskich wsiach. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że dystanse dzielące od siebie budynki są znacznie większe niż w miastach i trzeba bardzo, bardzo dużo przejść, jeśli ma się zamiar odwiedzić je wszystkie. Domy miały dziwne, nieuporządkowane numery; w mieście łatwo było odnaleźć konkretny adres, bo wzdłuż ulicy liczby na budynkach rosły zgodnie z porządkiem matematycznym. Natomiast na wsi dom o numerze 1590 znajdował się obok starej, niedużej chałupki z numerem 15. Wiedziałem więc, że pytanie ludzi o jakikolwiek adres nie miało sensu. Mój telefon zaczął szwankować po tym, jak wypadł mi z kieszeni i wszelkie aplikacje, łącznie z nawigacją, samoistnie się wyłączały i bezustannie zacinały. Musiałem więc odnaleźć ojca zwyczajnie pytając mieszkańców wsi, czy kiedykolwiek o nim słyszeli. Żałowałem, że nie miałem ze sobą roweru. To na pewno ułatwiłoby mi przemieszczanie się między budynkami.

Pociski sprawiedliwościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz