Rozdział 36: Niespodziewany gość

28 2 2
                                    

Następnego dnia nie poszedłem do szkoły. Czułem się gorzej niż kiedykolwiek wcześniej, na samo wspomnienie tego ohydnego czynu, którego dopuścił się Bruno, robiło mi się niedobrze. Umyłem tamtego dnia zęby dokładnie siedem razy, pilnując, żeby przypadkowo nie spojrzeć do lustra. Czułem obrzydzenie do samego siebie, mimo że wydawało się to irracjonalne. Dotykanie swojego własnego ciała sprawiało mi dyskomfort. Moja czujność dwukrotnie się zwiększyła; podnosiłem z niepokojem głowę za każdym razem, gdy psy sąsiadów szczekały na ulicy. 

Cały dzień nic nie zjadłem, bo nie byłem wstanie włożyć niczego do ust. Późnym popołudniem poczułem jednak tak silny głód, że mój żołądek zaczął skurczać się z bólu. Mogłem pozbyć się go jedynie przez dostarczenie swojemu organizmowi pokarmu, którego potrzebował. 

Otworzyłem lodówkę i z nadzieją zajrzałem do środka. Nie znalazłem w niej jednak żadnego kuszącego jedzenia, jedynie twarożek, kawałek szynki i dwa plastry sera. Nie miałem najmniejszej ochoty na jakiekolwiek mięso, które swoim kolorem i teksturą wzbudziłoby na pewno lawinę paranoicznych skojarzeń w mojej głowie. 

Nałożyłem sobie na talerz twarogu i usiadłem przy stole. Spoglądałem na jedzenie z apetytem pustego żołądka i obrzydzeniem wywoływanym przez napływające myśli. Podniosłem widelec i włożyłem go do białego sera. Moje gardło lekko się ścisnęło, a po policzku kolejny raz popłynęła łza. Jednak wreszcie przemogłem się i nabiłem na sztuciec kilka białych grudek. Musiałem przecież jeść. Nie mogłem nagle przestać spełniać swoich najbardziej podstawowych potrzeb. 

Przyjrzałem się serowi na widelcu. Kawałeczek białej, półtłustej masy oderwał się od reszty i bezdźwięcznie upadł na talerz. Przysunąłem widelec do swoich ust i zamknąłem oczy. Zapach zawartej w twarogu serwatki mocno uderzył mój zmysł węchu; poczułem ślinę napływającą pod język. Byłem naprawdę głodny. 

Gdy tylko grudkowata substancja znalazła się w moich ustach, moim ciałem wstrząsnął kolejny odruch wymiotny. Rzuciłem widelec z powrotem na talerz i pochyliłem się nad zlewem, oddychając ciężko. Chciałem zwymiotować, ale nie miałem już czym. Mój organizm był zbyt słaby, by ponownie mocno ścisnąć wszystkie mięśnie brzucha i wyrzucić z niego resztki wody z rozcieńczonym kwasem żołądkowym. 

Byłem żałosny. Stojąc nad zlewem ponownie zacząłem płakać. 

Spojrzałem na szafkę z lekami. Do głowy przyszła mi wtedy tylko jedna myśl. 

Niejednokrotnie zastanawiałem się, w jaki sposób mógłbym odebrać sobie życie. Jednak jeszcze nigdy chęć dopuszczenia się tego ostatecznego czynu nie była u mnie tak wielka jak w tamtym momencie. Nie miałem po co żyć. Nie miałem dla kogo. Nawet dla samego siebie byłem jedynie niepotrzebnym ciężarem. Wegetowałem. Zamiast żyć, każdego dnia tylko powoli zbliżałem się do śmierci. 

Otworzyłem drżącą ręką szafkę z lekami. Nie wiedziałem, jakie leki i w jakiej ilości powinienem zażyć, aby... zadziałały. Postanowiłem więc połknąć tyle tabletek, ile będę w stanie przełknąć. Opróżniłem na blat opakowania środków nasennych, przeciwbólowych i innych, których przeznaczenie nie grało dla mnie najmniejszej roli. Wziąłem do ręki garść pigułek.

Moje dłonie nadal dygotały, ale umysł ogarnął nagle przyjemny spokój. Wiedziałem, co mnie czeka i zaakceptowałem to. Byłem gotowy na śmierć. 

Zrób to, pomyślałem. Zbierz się na odwagę i odbierz sobie życie teraz, albo stchórz i już nigdy nie próbuj. 

Włożyłem trzy tabletki do ust i z wielkim wysiłkiem je przełknąłem, popijając wodą. Musiałem zrobić to szybciej. Zacząłem więc rozgryzać kolejne pigułki, mimo że miały gorzki smak i z trudem przechodziły przez moje gardło. Opychałem się lekami niczym cukierkami. Nie tylko nie mogłem się doczekać śmierci. Biegłem do niej z otwartymi ramionami, uszczęśliwiony wizją zbliżającej się wolności. 

Pociski sprawiedliwościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz