Rozdział 10

1.2K 55 6
                                    

Gdy dotarły do mnie wszystkie wspomnienia z poprzedniego dnia, myślałam, że się zabiję. Naprawdę. Miałam ochotę zadźgać się tępym nożem, albo powiesić na przyjaranej przez Logana firance.

Byłam wtedy cholernie trzeźwa, a jednocześnie upojona dotykiem Harveya.

Nie miałam pojęcia co we mnie wstąpiło, aby pozwolić mu na to wszystko, co między nami zaszło. Żałowałam? Nie. Czy wstyd zje mnie w całości? Zdecydowanie. Już zjadał.

Od dwudziestu minut chodziłam po mieszkaniu z telefonem zaciśniętym pomiędzy dłońmi i zastanawiałam się, co robić. Czy wracać z podkulonym ogonem do domu w Los Angeles, czy zmierzyć się ze swoją głupotą i udawać, że jest w porządku. Żadna z opcji nie wydawała się rozsądna, ani chociaż trochę normalna.

Na dodatek musiałam dzisiaj dorobić sobie klucze, bo tak jak się na początku spodziewałam, zgubiłam je. Oczywiście, że zgubiłam, bo gdybym nie zgubiła, nie byłabym sobą. Wczorajszego popołudnia po powrocie z salonu samochodowego, spędziłam pół godziny na szukaniu kluczy przed drzwiami mieszkania. Łzy już skapywały mi po policzkach, a gdy zrozumiałam, że je zgubiłam, udałam się do recepcji.

Jedyne co podtrzymywało mnie jeszcze na duchu to, to że dziś odbiorę samochód, który jeszcze wczoraj opłacili moi rodzice. Teraz byłam już pewna, że po prostu chcą się mnie pozbyć i dlatego tak hojnie wypierdalają pieniądze na moje zachcianki. Mi to było na rękę, więc nie zamierzałam narzekać.

Chwyciłam się za głowę, przyciskając telefon do skroni. Co ja miałam zrobić?

Miałam wrażenie, że przez moje ciągłe chodzenie w kółko po salonie, wydeptałam już ścieżkę w podłodze. Ostatecznie opadłam na kanapę i jęknęłam cierpiętniczo, opierając głowę o jej zagłówek.

Myślałam, że życie w Bostonie jest proste. Łatwe. Lepsze. Nic z tych rzeczy. Miałam w głowie większy rozpierdol niż, gdy mieszkałam w LA.

Chwyciłam wreszcie telefon i weszłam w konwersację z Harveyem. Ostatnia moja wiadomość przypominała mi żenujące wspomnienia sprzed dwóch dni.

ja: chcę kota, najlepiej rudego

Ta wiadomość tak bardzo raziła mnie w oczy, że niemal od razu odechciało mi się szukać wymówki, aby nie przyjść do pracy. Miałam ochotę zmienić tożsamość i zamieszkać gdzieś w Europie. Tam pewnie nikt by mnie nie szukał.

ja: dzień dobry, proszę pana. źle się czuję i zostanę dziś w domu. życzę miłego dnia i owocnej pracy.

Jak to w ogóle brzmiało? Strasznie, przerażająco i na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że coś knuję. Ostatecznie nacisnęłam przycisk wyślij i modliłam się, aby nie uznał mnie za niezrównoważoną psychicznie. Choć pewnie w jego oczach i tak już taka byłam.

Odłożyłam telefon i wstałam z kanapy, aby zaparzyć sobie uspokajającej kawy. Wciąż byłam w swojej zielonej piżamie w żaby, którą kupił mi Logan, bo uznał, że jest idealna dla mnie. Włosy miałam związane w luźnego rozwalonego przez sen koka. Ale w takim wydaniu czułam się najwygodniej. W końcu byłam we własnym mieszkaniu, gdzie nikt bez mojej zgody nie miał wstępu i nie musiałam się tutaj martwić, że nagle najdzie mnie jakiś ważny biznesmen. Nie mieszkałam już z rodzicami, więc takie rzeczy nie będą miały już miejsca.

Do zaparzonej kawy wyjęłam też z szafki ciastka z czekoladą i dopiero usiadłam z powrotem na kanapie. Drżącymi dłońmi chwyciłam za telefon.

Pieprzony dupek i idiota wszechświata (szef): w ciągu godziny widzę cię u siebie w gabinecie.

The Company Man #3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz