Rozdział 11

1.1K 50 2
                                    

Nie miałam pojęcia na czym polega moja aktualna relacja z Harveyem, ale tego dnia szłam do pracy bez obawy. Nie chciałam wymyślać żadnych wymówek, bo szczerze nic mnie nie stresowało.

Poprzedniego wieczoru miło odstresowałam się z moim kotem, dla którego nie miałam jeszcze imienia, Philipem i Loganem przy oglądaniu Szybkich i wściekłych. Philip zaproponował, że patrząc na tego kota powinien nazywać się Orzeszek, a ja i Logan twardo staliśmy przy Szaszłyku. Ostatecznie nie nazwaliśmy go wcale, bo po kilku kieliszkach wina, oba imiona wydawały być się beznadziejne.

Jednak i tak najgorszą chwilą wieczoru, było wyjaśnienie im skąd mam kota, bukiet tulipanów i relaksacyjną kąpiel, bo gofry zdążyłam zjeść przed ich wparowaniem do mojego mieszkania. Po kilku minutach mojego jąkania, wreszcie sami połączyli kropki i tylko resztę wieczoru posyłali mi głupie uśmieszki.

Wjechałam windą na czterdzieste ósme piętro, tak jak codziennie od dwóch tygodni. Wciąż nie docierało do mnie to, że spędziłam już tutaj dwa tygodnie i za prawie tyle samo czasu miałam wrócić do Miasta Aniołów.

Nie chciałam tam wracać, ale znałam realia i byłam niemal pewna, że jeśli Harvey wypisze mi pozytywną opinię, zostawią mnie bez wyboru i resztę życia skończę w tym cholernym piekle. Ale trzeba walczyć do końca, prawda?

Gorzej, gdy już nie ma się siły, aby walczyć....

Odłożyłam torebkę na blat biurka. Dziś znów nie było ochroniarzy, co mnie ciekawiło, bo sądziłam, że Harvey potrzebuje ich zawsze i to dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jednak się przeliczyłam i bywali tutaj tylko czasem.

— Dzień dobry Iso — wzdrygnęłam się na ten zachrypnięty głos mojego szefa.

Tylko nie zrób z siebie idiotki, nie zrób z siebie idiotki.

Odwróciłam się do mężczyzny z szerokim uśmiechem na ustach i bezczelnie zmierzyłam go wzrokiem. Czarna koszula opinała jego barczyste ramiona, napinając materiał na dużych mięśniach. Do tego ubrane miał tylko czarne spodnie garniturowe i jakieś buty. Niby coś cholernie prostackiego, a jednocześnie wyglądał w tym jak wyjęty prosto z okładki Vogue.

— Dzień dobry — odpowiedziałam, opierając się tyłkiem o biurko.

— Podoba się forma przeprosin?

— Mhm. Rudy kociak jest całkiem słodziaśny, ale nie wiem czy imię Szaszłyk jest do niego odpowiednie — odparłam. Mężczyzna uniósł do góry kąciki ust.

— Szaszłyk? Nie lepiej jakaś Pusia, albo Fifi?

— Pusia brzmi jak imię dla owcy, a Fifi brzmi jak fiut.

— Głodnemu chleb na myśli.

— Słucham?

— Zacytowałbym twoje słowa nie mów słucham, bo cię... Ale boję się, że źle to odbierzesz, a nie chciałbym wykradać ci kluczy, aby dostarczyć prezent przeprosinowy.

Rozchyliłam wargi, rozszerzając oczy. Czułam jak serce przyspieszyło swój rytm, a w brzuchu zaczęło się coś przewracać. Ja pierdolę. Reagowałam jak napalona nastolatka, która podnieca się starszym od siebie facetem. Musiałam się ogarnąć, bo ani nie byłam nastolatką, ani nie podniecałam się własnym szefem.

Znaczy, co do drugiego to nie byłam tego taka pewna.

Znaczy... Ja pierdolę. Każdy by się nim podniecał, dobrze? Podejrzewałam, że nawet moja nieżyjąca babcia byłaby nim zainteresowana.

No ale nie żyła, więc nie miałam konkurencji.

— Dobrze Iso, mamy ważną kwestię do omówienia — powiedział po chwili, wskazując dłonią, abym weszła do środka.

The Company Man #3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz