Witamy w stolicy Montany

293 11 7
                                    

MEGAN

Docisnęłam mocniej pedał gazu, gnając przy zboczu gór. Słońce wychodziło zza chmur, promienie prześwitywały przez gałęzie drzew. Biały kabriolet warczał przy każdym zakręcie. Sprawdziłam jeszcze raz trasę na telefonie leżącym na siedzeniu obok. Zerknęłam w lusterko, nikt za mną nie jechał. W tafli odbijał się tylko wąski strumyk szumiącej rzeki. Serce waliło mi w piersi, zmieniłam zręcznie bieg. Zacisnęłam dłonie na kierownicy. Przyspieszyłam na prostej. Niedługo potem wjechałam na obszar Heleny.

- Dziesięć kilometrów do celu - wyłączyłam nawigację.

Przestudiowałam mapę tak intensywnie, że trasę znałam prawie na pamięć. Naciągnęłam na głowę kaptur bluzy, hamując gwałtownie na czerwonym. Zaparkowałam gdzieś na poboczu oddalonym od centrum. Chwyciłam czarny plecak i wyjęłam kluczyki ze stacyjki. Ruszyłam przed siebie, wspięłam się po pagórku, widząc z daleka kilka dużych posiadłości. Wyjęłam z kieszeni wydrukowany wizerunek domu. Wypatrzyłam go, był niedaleko. Kiedy podeszłam bliżej, schowałam kartkę do plecaka i rozejrzałam się dookoła. Wzięłam głęboki wdech i wspięłam się po murze na tyłach posiadłości. Zeskoczyłam na równo skoszony zielony trawnik. Nie zdążyłam wypytać Grace czy mają psa. Liczyłam, że jednak nie. Pochylona podeszłam do okna, zza szyby dom wydawał się być pusty. Nacisnęłam klamkę ogrodowych drzwi, zamknięte. Przygryzłam wargę.

- Nie mam zamiaru się poddać - szepnęłam na zachętę do siebie.

Uniosłam głowę. Jedno z okien na piętrze było uchylone. Podeszłam do rynny, objęłam ją dłońmi i oparłam czubek buta o wystające krawędzie cegieł. Wgramoliłam się dość wysoko. Złapałam się parapetu i z całych sił wybiłam do góry. Stałam teraz niepewnie przy okiennicy. Spróbowałam włożyć rękę przez szparę. Nie sięgnęłam klamki. Wyjęłam z plecaka kij i chustkę. Zawiązałam ją na końcu i wsunęłam przez szczelinę. Zahaczyłam pętlą o klamkę i pociągnęłam drążek do siebie. Pchnęłam lekko okno, ustąpiło z zawiasów. Zacisnęłam pięść z radości. Wskoczyłam cicho do środka. Zmarszczyłam brwi. Ściany pokoju wymalowane były na paskudny pastelowo różowy kolor, szerokie łóżko pośrodku zagradzało mi bezpośrednio drogę do drzwi. Stawiałam cicho kroki na miękkim, białym dywanie podchodząc powoli do biurka przy drugim oknie z widokiem na zazielenione pasma górskie. W rogu na blacie stało zdjęcie szeroko uśmiechniętych Grace i Sage, obok w ciemniejszej ramce zdjęcie małych Grace i Gavina w przebraniach na karnawał. Nad nimi powieszony był medal za zajęcie pierwszego miejsca konkursu Miss szkoły sprzed trzech lat. Przeczytałam na głos:

- Dla Grace Walker Miss dwa tysiące szesnastego roku.

Wywróciłam oczami, biorąc do ręki jakiś zeszyt. Odłożyłam go szybko, kiedy zobaczyłam napisane w nim swoje imię, a dwie linijki niżej imię Nasha. Nacisnęłam klamkę, wyglądając na korytarz. Sufit był wysoko, wszędzie porozwieszane były stare obrazy. Przełknęłam ślinę, stawiając ostrożnie stopy na skrzypiących deskach. Zajrzałam do pokoju obok. Był zdecydowanie ciemniejszy. Naprzeciwko wejścia przywieszone były złote medale i plakat International Ice Hockey Federation. Zamknęłam cicho drzwi. Zatrzymałam się na moment, uważnie rozglądając. Podeszłam do pomieszczenia znajdującego się w szczycie. Zobaczyłam przez szparę, że to musi być gabinet. Wciągnęłam powietrze powoli, wsuwając się do środka. Na miękkich nogach znalazłam się tuż przy dębowym biurku. Przygryzłam paznokieć, nachylając się, żeby zobaczyć, co jest w szufladach. Westchnęłam, były zamknięte na klucz. Wyprostowałam się szybko, widząc rozrzucone na blacie kartki. Trzęsąca się dłonią podniosłam jedną z nich. Przyglądałam się zdjęciu naszego SUVa. Uniosłam inną kartkę, szybko przeleciałam wzrokiem linijki tekstu.

- Szpital St. James Healthcare — czułam, że mój oddech jest nierówny. - Jennings, Walking Trail Parking, zakręt Santa Claus Rd.

W pośpiechu odłożyłam kartki na blat, chowając się pod biurkiem. Usłyszałam kroki z daleka i stłumione głosy. Założyłam włosy za uszu, zakrywając dłonią usta. Ktoś wszedł do środka. Zobaczyłam czubki czyichś butów.

- Naprawdę nie wiem, czego ode mnie oczekujesz synu.

Podsunęłam kolana prawie do brody.

- Nic mi pan nie może przekazać? - ściągnęłam do siebie brwi.

- Carter... — ojciec Gavina chyba ułożyły kartki w stos. - Kontaktuje się z twoim ojcem. Prosił, żeby trzymać cię od tego z daleka.

Nastała cisza, a ja przymknęłam powieki.

- W porządku - jego głos się załamał.

- Chłopcze, wiem, że to dla ciebie ciężkie. Wszyscy ci współczujemy.

Otworzyłam oczy, kontur ich butów przesunął się.

- Ale musisz żyć dalej, wiesz o tym, prawda?

Nikłe przytaknięcie zakończyło ich rozmowę. Carter ruszył w stronę korytarza.

- Zejdź na dół, zaraz poproszę kogoś, żeby cię odwiózł. Muszę i tak porozmawiać z twoim ojcem.

Przycisnęłam plecy do boku biurka, słysząc, że kładzie na nim coś cięższego. Przeklął pod nosem, zatrzaskując lekko drzwi. Nie ruszałam się jeszcze przez jakąś chwilę. Słysząc odgłos odjeżdżającego samochodu, wstałam powoli. Złapałam się za materiał bluzy w okolicy serca.

- O cholera...

Spojrzałam na blat. Kartek już nie było, na ich miejscu leżała złota odznaka z napisem Komendant Główny Steven Walker. Zastukałam końcem paznokcia o drewno, patrząc intensywnie na połyskujący kawałek metalu.

Musisz kłamaćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz