Pożegnania i obietnice

2 1 0
                                    

Odkąd Marcel i ja naprawiliśmy nasz związek, czas stał się cennym, ulotnym towarem. Na kilka dni przed wyjazdem Marcela byliśmy nierozłączni. Spędzaliśmy razem każdą minutę, goniąc za dniem od świtu do zmierzchu, próbując upchnąć tyle przeżyć i doznań ile się da w kilka dni. Prawie nie spędzałam czasu w swoim mieszkaniu, wpadałam tylko po to, by zabrać kilka niezbędnych rzeczy. Marcel był zawsze przy mnie.

Pewnego razu weszliśmy do mojego mieszkania i zastaliśmy Elizę siedzącą samotnie w kuchni z nietkniętą filiżanką herbaty, która stygła na stole.

- Hej, Eliza - powiedział Marcel, jego głos był cichszy niż zwykle. Był naprawdę wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobiła – a raczej dla nas. Widziałam to w sposobie, w jaki na nią patrzył, spojrzeniem pełnym ciepła i szczerości.

Eliza podniosła wzrok, na jej ustach błąkał się uśmiech.

- Nie przejmuj się mną, po prostu sobie tu posiedzę... zupełnie sama.

Marcel zachichotał.

- Cóż, wkrótce będziesz miała Natalię tylko dla siebie.

Wszyscy się zaśmialiśmy, nerwowym, zduszonym dźwiękiem, który odbił się echem w ciszy pokoju. To miało być śmieszne, ale przecież nie było. Nagle atmosfera zmieniła się. Ciemna chmura zbliżającego się pożegnania zawisła w powietrzu, ciężka i złowieszcza, sprawiając, że śmiech uwiązł nam w gardle.

Noc wyjazdu nadeszła zdecydowanie za szybko. Marcel, jego stoicka matka Marta i ja pojechaliśmy na lotnisko w milczeniu, a elegancki prywatny odrzutowiec czekał na płycie lotniska, przypominając ziejącą dziurę, która miała powstać w moim życiu.

Jazda samochodem była krępująca. Chłodna obecność Marty zdawała się pochłaniać wszelkie słowa, zanim mogły zostać wypowiedziane. Cisza wydawała się mnie dusić, a wyczuwalne napięcie zacisnęło się na moim gardle.

Pożegnanie było jeszcze trudniejsze. Kiedy spojrzałam Marcelowi w oczy, zalała mnie fala emocji – żal za czas, który zmarnowaliśmy na kłótnie, strach przed nieznanym, cień nadziei, że wszystko się ułoży.

Po wejściu Marcela na pokład samolotu wróciłyśmy z Martą do miasta. Jechałyśmy w milczeniu, tylko my dwoje i milczący niczym manekin kierowca.

Patrząc przez szybę auta widziałam jeszcze jak tylne światła samolotu zniknęły na nocnym niebie, rozpływając się w gwiazdach. Kolejne samoloty przelatywały nad nami z niebywałą lekkością, ale moje serce było ciężkie. Mój ukochany odleciał, a przede mną rysował się powrót do samotności.

Odwróciłam wzrok od znikającego samolotu, wciąż jednak wyglądając przez okno samochodu. Była noc, ciemność przerywana jedynie odległymi światłami innych pojazdów. Po bokach ciągnęły się w nieskończoność puste pola, których jałowa przestrzeń pasowała do pustki we mnie. Krajobraz był surowy, pozbawiony życia, z wyjątkiem okazjonalnych pojedynczych drzew, stojących jak samotny strażnik przed nocą.

W szczególny sposób mijane pola odzwierciedlały moje życie. Miłość rozwija się i rozkwita jak wiosna, tylko po to, by zaniknąć i obumrzeć, pozostawiając po sobie przestrzeń tak pustą i opuszczoną jak pola na zewnątrz. Pola nie opłakiwały utraty wiosny; po prostu przetrwały, czekając na następny rozkwit. Uświadomiłam sobie, że to był naturalny cykl, w którym najwyraźniej ja też się znalazłam.

Westchnęłam, odwracając wzrok z powrotem na drogę przed sobą. Zbliżałyśmy się do miasta. Jego linia horyzontu, naznaczona postrzępionymi krawędziami wieżowców i drapaczy chmur, przebijała się przez ciemność. Zimne, obojętne światło miasta odbijało się od przedniej szyby samochodu, rzucając długie, ostre cienie do środka.

Myśl o powrocie do zimnego, pozbawionego miłości miasta i spędzeniu kolejnych kilku miesięcy w połowicznej samotności mojego mieszkania była dla mnie przytłaczająca. Jasne, była tam też Eliza, ale nawet ona nie mogła zastąpić Marcela.

Miałam wrócić nie tylko do miasta, ale i do swojego życia i dawnej rutyny. Wtedy jednak miałam swoją powieść. Trzymałam się tej myśli, mając nadzieję, że da mi ona siłę do stawienia czoła temu, co mnie czeka. Ale w głębi duszy wiedziałam, że zaniedbałam pisanie.

Byłam zamyślona, obecność Marty obok mnie prawie zniknęła. Ciszę panującą w samochodzie przerywał od czasu do czasu pomruk silnika i dźwięk opon ocierających się o asfalt.

– Natalio – głos Marty przeszył moje myśli, przywracając mnie do rzeczywistości. – Twoja powieść, wspomniałaś, że jest prawie gotowa?

Sposób, w jaki zadała pytanie... to nie było przypadkowe pytanie, to było oskarżenie. Odchrząknęłam, nie chcąc napotkać jej wzroku.

- Już prawie skończyłam - powiedziałam, starając się brzmieć pewnie, choć dobrze wiedziałam, że od tygodni nie tknęłam poprawek.

Marta westchnęła cicho, zrezygnowana.

- Natalio - zaczęła znów nieco protekcjonalnym tonem - przez ostatnie kilka miesięcy mówiłaś "prawie skończyłam". Myślałam, że traktujesz swoje pisanie poważnie.

Jej słowa zawisły w powietrzu, ciężkie i ostre. Były bolesne, ale prawdziwe. Mój burzliwy romans odciągnął mnie od pisania. A teraz, wraz z zakończeniem kolejnego rozdziału miłości, nadeszła brutalna rzeczywistość. Straciłam coś więcej niż tylko kochanka; straciłam cenny czas, który mogłam poświęcić na pracę nad powieścią, czas, którego nigdy nie odzyskam. Uświadomienie sobie tego było otrzeźwiające, wytrąciło mnie z mojego wyidealizowanego świata, uziemiło mnie z powrotem w zimnej, surowej rzeczywistości. I dało nadzieję. Być może praca nad powieścią znów postawi mnie na nogi i pozwoli przetrwać ten trudny czas.

Marzenia na marginesieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz