Odmowa

2 0 0
                                    

Obudziły mnie delikatne promienie słońca wpadające przez okna zakopiańskiego domu Marcela. Powietrze wypełnił zapach sosen, a odgłosy porannego śpiewu ptaków delikatnie przypomniały mi, że nie jestem w moim małym mieszkanku w mieście. Od pewnego czasu nie bywałam tam wcale, praktycznie mieszkałam już u Marcela. Pierwsze minuty po przebudzeniu wciąż wprawiały mnie w zdumienie, wizja mieszkania w tym miejscu była surrealistyczna, ale kiedy się odwróciłam, by zobaczyć spokojną twarz śpiącego Marcela, wiedziałam, że jestem we właściwym miejscu.

Pobyt u Marcela był jak powrót do domu po długiej podróży. Pomimo mojego koczowniczego trybu życia, ciągłego przemieszczania się z miejsca na miejsce, życia na walizkach, czułam się inaczej, prawie kojąco. Mieliśmy cichą rutynę: wspólne wstawanie, robienie śniadania, czytanie, pisanie, a od czasu do czasu Marcel grał na gitarze, śpiewając cicho, zamiast rapować, a ja rzucałam wszystko by posłuchać, zatopiona w czarującej melodii.

Jednak sprawy przybrały niepokojący obrót, gdy nasza sekretna historia miłosna stała się tematem rozmów w Internecie. Zdjęcia z naszych spotkań w bibliotece, nasze wspólne uśmiechy, wszystko było na oczach opinii publicznej. Fani zostawiali dzikie komentarze, domyślając się statusu naszego związku, co było zarówno zabawne, jak i niepokojące.

Nasza popularność wzrosła z dnia na dzień, liczba obserwujących nas podwoiła się, ale ta nagła sława zaczęła wpływać na naszą pracę. Marcel spędzał więcej czasu na odpowiadaniu na wiadomości od fanów niż na komponowaniu muzyki. Trudno mi było skupić się na pisaniu, ponieważ coraz bardziej pochłonął mnie świat mediów społecznościowych. Bez wątpienia też, im więcej czasu poświęcaliśmy sobie nawzajem, tym mnie mieliśmy go na pracę. Nasze dedlajny się posypały i nie nadążaliśmy za naszymi harmonogramami.

Pewnego ranka, gdy Marcel przygotowywał śniadanie, zadzwonił jego telefon. Spojrzał na ekran i rozszerzył oczy. To była wiadomość od jego producenta, zmieniająca zaplanowaną trasę koncertową. Na początku wyglądał na zaniepokojonego, ale potem na jego twarzy powoli pojawił się uśmiech.

- Co to jest? – zapytałam zaciekawiona.

- Dodali kilka dat koncertów na południu. Będę bliżej Zakopanego – wyjaśnił. Zalała mnie fala ulgi.

Zanim zdążyłam zareagować, mój własny telefon zapiszczał. To była wiadomość od mojego wydawcy.

– Zaplanowali kilka nowych spotkań autorskich w... bibliotekach – wymamrotałam, przeglądając e-mail. – Myślałam, że ten etap mam już za sobą.

Marcel prychnął.

- Nigdy nie odrzucaj okazji do spotkania z fanami – powiedział pół żartem pół serio. - Gdzie? – zapytał, nie zdejmując uśmiechu z twarzy.

- Północ – odpowiedziałam z zapartym tchem.

Spojrzeliśmy na siebie, a nasze uśmiechy zbladły. Przesłałam mu e-mail, a on pokazał mi swój harmonogram tras koncertowych. Ku naszemu niedowierzaniu daty i miejsca zdawały się odzwierciedlać siebie nawzajem, jakby specjalnie zaprojektowane, aby nas od siebie oddzielić.

–Przypadek? – Marcel zastanawiał się głośno, marszcząc brwi.

- Albo strategiczna aranżacja – zasugerowałam, a w moim głosie zabrzmiała nuta podejrzliwości.

Po wielu dyskusjach postanowiliśmy odrzucić nowe rozkłady, odzyskać kontrolę nad swoim życiem. To było przerażające, bo do tej pory robiliśmy to, co nam kazano, z drobnymi co najwyżej wyjątkami. Musieliśmy jednak stanąć na wysokości zadania. Napisaliśmy nasze odpowiedzi i wysłaliśmy je, mając nadzieję, że to załatwi sprawę.

Bez natychmiastowej odpowiedzi na nasze odmowy, Marcel i ja zdecydowaliśmy, że będziemy delektować się każdą chwilą, która nam pozostała razem. Poświęciliśmy więc poranek na wylegiwanie się na tarasie, naszym schronieniu przed presją świata.

Wygrzewając się w delikatnym blasku słońca, rozkoszowaliśmy się czystym spokojem górzystego krajobrazu otaczającego dom Marcela w Zakopanem. Pofałdowane wzgórza ozdobione dzikimi kwiatami i wysokimi sosnami tworzyły idylliczne otoczenie, dodatkowo wzmacniając nasze poczucie spokojnego odosobnienia. Myśl o naszym cyfrowym bombardowaniu wydawała się odległa od wszechświata; wydawało się, że uniknęliśmy kuli.

Marcel, zawsze czarujący, nalegał, abyśmy maksymalnie wykorzystali nasz czas. Chwilę później zniknął, wracając z zestawem do badmintona, który wydobył z czeluści schowka. Żadne z nas nie grało od lat, ale dziecięcej radości w jego oczach nie można było się oprzeć. Większą część przedpołudnia spędziliśmy na przyjaznej i nieco niezdarnej rywalizacji.

Nasz śmiech odbijał się echem od spokojnego górskiego krajobrazu, kiedy serwowaliśmy, odbijaliśmy z woleja i – często – nie trafialiśmy w lotkę. Nie byliśmy olimpijczykami, nasza lotka częściej lądowała w pobliskich krzakach niż na polu przeciwnika, ale to nie miało znaczenia. Każdy pościg, by odzyskać źle skierowaną lotkę wywoływał więcej śmiechu, pozwalając zapomnieć o liczeniu punktów.

Marcel próbował wyjaśnić subtelności serwisu znad głowy, w przesadnej demonstracji, która sprawiła, że lotka przeleciała nad moją głową prosto w niczego niepodejrzewający krzak. Wtedy nagle zauważyłam postać w drzwiach. To było przerażające, bo nikogo nie powinno tam być. Śmiech uwiązł mi w gardle, gdy rozpoznałam wysoką sylwetkę i surową twarz Marty, matki Marcela.

To Marta przedstawiła mnie mojemu wydawcy i zawsze żelazną ręką kierowała karierą muzyczną Marcela. Teraz stała z rękami skrzyżowanymi na piersi, a jej twarz była sztywna. Wybryki Marcela nagle się zatrzymały, gdy podążył za moim wzrokiem, a jego jowialność zastąpiło ciche zdumienie.

- Musimy porozmawiać – oświadczyła Marta, jej oczy przeniosły się z Marcela na mnie. Lodowaty chłód spłynął po moim kręgosłupie, zastępując ciepło słońca, które przed chwilą wniknęło w moją skórę. 

Marzenia na marginesieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz