Przyłapany w blasku

2 1 0
                                    

Ponownie zobaczyliśmy się dopiero kolejnego wieczoru. Mieliśmy pójść do pubu, spotkać się z jego znajomymi.

Miasto było miękko spowite wieczornymi cieniami, gdy Marcel i ja staliśmy w upiornym blasku latarni ulicznej przed barem. Wyciągnął rękę, by mnie przytulić, pochwycić moje usta swoimi, ale cofnęłam się. Między nami czaiło się coś mrocznego, tajemnica wisząca w powietrzu. To był słoń w salonie – trasa, w którą miał wyruszyć Marcel – sekret, który trzymał w ukryciu, który odkryła przede mną Martą, a nie on.

- Co jest nie tak? – zapytał z troską w oczach.

- Nic – odpowiedziałam. Kłamstwo, które smakowało gorzko na moim języku. - Chcę iść na wystawę. Eliza pomaga w organizacji.

Na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, a potem zrozumienia.

– Jasne, jeśli to dla ciebie ważne. Załatwię bilety.

- Dzięki – przytaknęłam i weszliśmy do pubu. Przez resztę wieczoru prawie nie rozmawialiśmy, a na koniec kazałam się odwieźć do domu.

Już następnego dnia Marcel zapowiedział, że musimy pojechać na zakupy. Trzeba się w coś ubrać na taką wystawę. Nie pomyślałam o tym, ale oczywiście miał rację. Zakupy były frajdą i na chwilę zapomniałam o jego tajemnicy. Gdy tylko jednak znów zostałam sama, myśl o tym jak wiele miał okazji, by ze mną porozmawiać nie dawała mi spokoju. Aż nadszedł dzień wystawy i wszystko się zmieniło.

Napięcie wisiało w powietrzu, gdy w milczeniu jechaliśmy na wystawę wynajęta limuzyną. Gdy wysiedliśmy na mokrym od letniego deszczu chodniku, nasze stroje zaprezentowały się w pełnej krasie. Marcel, w swoim eleganckim, ale artystycznym stroju, wyglądał nieco nie na miejscu w pejzażu miasta. Jego szyty na miarę czarny smoking i śnieżnobiała koszula pod spodem zdawały się dodawać mu uroku. Intrygującym akcentem był jego charakterystyczny czarny kapelusz, noszony z nutą niewymuszonego wdzięku, kontrastujący z ogólną formalną atmosferą.

Mój strój wyglądał jak wyrwana kartka z magazynu o modzie. Wsunęłam się w głęboko szmaragdową suknię wieczorową, misternie utkaną z połyskującymi cekinami, które tańczyły pod słabo oświetloną ulicą. Sukienka przylegała do mnie jak druga skóra, schodząc do kostek, podkreślając krągłości mojego ciała. Delikatny diamentowy wisiorek spoczywał na moim obojczyku, lśniąc miękkim, stłumionym blaskiem. Mimo, że byłam cudownie ubrana, mój uśmiech nie do końca rezonował z wciąż gniewnym spojrzeniem.

Przestrzeń wystawy była tyleż zapierająca dech w piersiach, co obca. Miejsce, stary magazyn, zostało przekształcone w oazę sztuki współczesnej. Miłośnicy sztuki, ubrani w stylowo ekscentryczne stroje, tłoczyli się wokół monumentalnych rzeźb Zygmunta Kowalskiego, a ich głosy zlewały się w pełen uznania pomruk wypełniający ogromną przestrzeń.

A gdy wieczór się rozwijał, zagubiłam się pośród dzieł sztuki i nieznanych mi gości, nie mogąc pozbyć się mrożącego krew w żyłach poczucia zdrady. W pewnym momencie zgubiłam Marcela z oczu, ale odnalazłam Elizę.

Była ubrana w skromny strój, wieczorowy, ale jednak odstający wyraźnie od reszty. Odróżniała ją również plakietka wolontariuszki. Co chwilę ktoś ją zaczepiał. Podchodzili do niej technicy, kelnerzy, kierownicy wystawy. Wszystkim udzielała pomocy, nie znajdując ani chwili wytchnienia. Z trudem znalazła chwilę by odwzajemnić mój uśmiech i mi pomachać. Nie miałyśmy nawet czasu, by zamienić dwa słowa.

Wtedy zrozumiałam, że przychodząc na wystawę wcale nie okazałam jej wsparcia. Pokazałam jedynie, że teraz należę do innego świata. Zamiast znów zbliżyć się do przyjaciółki jeszcze bardziej się od niej oddaliłam. Tego było już zbyt wiele, poczułam, że cały świat wali się jak domek z kart. Wszystko było nie tak.

Wcześniej myślałam, że świat dorywczych prac, pisania po nocach i wieczorowych studiów jest chaosem. Myliłam się, w porównaniu do tego, czym mój umysł był teraz, tamto było najwspanialszym porządkiem na świecie.

Odnalazłam Marcela i poprosiłam, żebyśmy wyszli. Przerwałam mu rozmowę z jakimś znajomym jego matki i nie był z tego powodu zadowolony. Widząc jednak moją desperację, przeprosił swojego rozmówcę i wyszedł.

Wsiedliśmy do limuzyny i jechaliśmy w ciszy. Czułam, że nadmiar emocji, jakie mną targają zaraz przebije tamę moich oczu i wypłynie w postaci łez. Nieuchronnie nadeszła chwila konfrontacji.

W słabo oświetlonym wnętrzu limuzyny zapytałam go o jego trasę. Na jego twarzy pojawiła się cała gama wyrazów, zaskoczenie i szok przekształciły się w poczucie winy i żal. Jego oczy, zwykle tak wyraziste, schowały się.

Zaczął od przeprosin, a jego głos był cichym szeptem w szumie jadącego auta.

– Natalio, przepraszam – zaczął, a jego oczy błagały o zrozumienie. – Chciałem ci powiedzieć, ale...

- Ale co? – przerwałam, a mój głos ledwo ukrywał ból, który czułam. Mówił dalej, ale nie rejestrowałam słów. Jego wymówki wydawały się puste, dźwięczące nieszczerością. Każde jego słowo było jak gorzka pigułka wciśnięta mi do gardła, brutalna rzeczywistość, którą musiałam przełknąć, ale wzdragałam się przed zaakceptowaniem jej.

Siedziałam z nim w luksusowym samochodzie, ubrana w tę piękną suknię, starając się zachować resztki sił, które mi pozostały, a moje serce biło od cichego, bolesnego protestu przeciwko jego słowom. Niewypowiedziana obietnica bycia razem wydawała się złamana, zastąpiona ponurą perspektywą dni spędzonych pod jego nieobecność. Jego słowa przeprosin, jego powody, wszystkie kłóciły się z brutalną prawdą, że ukrywał to przede mną. Chłód w moim sercu sięgał tylko coraz głębiej. Konfrontacja, której się obawiałem, załamała mnie jeszcze bardziej, niż mogłem sobie wyobrazić. Oczekiwanie na jego odejście było jak sztylet wbity w moje serce, jego zimna stal była niekończącym się przypomnieniem o jego zdradzie.

- Zatrzymaj samochód – powiedziałam nagle.

- Natalia? Proszę cię...

- Zatrzymaj.

- Dobrze – powiedział zrezygnowany.

Wysiadłam w centrum miasta i biegłam do swojego mieszkania, płacząc w wieczorowej sukni, która nasiąkała chłodną mżawką sączącą się z czarnego, pochmurnego nieba.

Marzenia na marginesieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz