02(cz.II)

319 34 44
                                    

*

W myślach odtwarzał słowa swojej chrzestnej sprzed kilkunastu minut. Mógł uciec, mógł nie wchodzić do kaplicy. Jednak bał się. Obawiał się reakcji Emmanuela oraz opinii publicznej. Przecież ojciec Charlotte obiecał, iż pogrąży go, jeżeli porzuci Monakijkę. 

Choć czy warto było stawiać swój wizerunek w mediach społecznościowych nad własne szczęście?

Nie mógł się uspokoić. Serce kołatało mu z nerwów w klatce piersiowej, a oddech był ciężki do opanowania. Czuł jak jego klatka piersiowa szybko unosiła się do góry i opadała w dół. Nie potrafił skupić się na jednej rzeczy, aby na moment wyciszyć własne myśli.

Popchnięty przez jednego z krewnych Charlotte, wszedł do kościoła. Jeśli dobrze kojarzył, był to jeden z wujków jego narzeczonej, której wcale nie chciał poślubić. Myśli wciąż uciekały mu do brunetki pochodzącej z Brazylii.

Zajął swoje miejsce przy ołtarzu, ustawiając się przed swoimi drużbami. Arthur uśmiechnął się do niego, niczego nieświadomy, ale stojący za nim Pierre, wykrzywił usta w czymś na kształt uśmiechu, choć widać było w tym ból. 

Słyszał jak kilka minut później, w kaplicy zaczęto grać Marsz weselny Mendelssohna. Zdziwiło go to, iż Charlotte zażądała wejścia do kościoła w akompaniamencie owej melodii, którą zazwyczaj grano po złożeniu przysięg małżeńskich, kiedy młoda para odchodziła od ołtarza. Przynajmniej on spotkał się z takimi sytuacjami. 

Całe wydarzenie było definitywnie nie w jego stylu. Gdzie się nie obrócił wręcz biło w niego połączenie przesłodzonego stylu, który niby miał nawiązywać do monarchów i ich zwyczajów- jak to tłumaczyła Sine- razem z pseudo elegancją. Jednak niewiele miało to wspólnego z tym co pokazywała mu na zdjęciach ponad rok temu, gdy rozmawiali o wystroju sali oraz kaplicy. Wówczas wszystko wyglądało subtelniej, bardziej z wyczuciem i łączyło w sobie zarówno jego upodobania, jak i jej.

Stał przy ołtarzu, patrząc na Charlotte. Miał wrażenie, iż wszystko działo się obok niego.  Długa suknia w stylu księżniczki o różowej poświacie, miała tył ciągnący się po ziemi daleko za Monakijkę. Ciężko było mu definitywnie określić kolor kreacji szatynki- ilość tiulu przerażała go bardziej, niż debiutanta spotkanie z jedną z legend Formuły 1. 

Słysząc kolejne słowa księdza, mówiące o tym jak to miłość jest pięknym uczuciem, które łączy dwójkę ludzi, przełknął nerwowo ślinę. Duchowny jako przykład osób połączonych nicią tego uczucia podał jego oraz Charlotte, a w momencie gdy wspomniał, iż właśnie przez to wszyscy zaproszeni goście zebrali się w kaplicy, aby obserwować jak związek Monakijczyków zostaje przypieczętowany węzłem małżeńskim, poczuł gulę w gardle. Odczucie to nasilało się ilekroć spojrzał na księdza, Charlotte lub Emmanuela. 

- A teraz czas na przysięgi. Najpierw pan młody- rzekł starszy duchowny, łagodnie się uśmiechając. 

Leclerc czuł jakby zabrakło mu powietrza, gdy próbował wydusić z siebie choćby słowo. Nogi mu drgały, a palce w dłoniach mrowiły. Wziął głębszy wdech, licząc, że to pomoże, ale nic takiego się nie wydarzyło.

- Czas na przysięgi- powtórzył ksiądz.- Charles...- rzekł wielebny, patrząc wyczekująco na kierowcę Ferrari. 

- Ja... Przepraszam, ale nie mogę tego zrobić- powiedział, wypuszczając ze swojej dłoni rękę szatynki.- Proszę mi wybaczyć, ślubu jednak nie będzie-wyrzucił z siebie, poluzowując muszkę.

- Co ty, do cholery jasnej, wyrabiasz?- warknęła Monakijka, łapiąc go za nadgarstek i wbijając w niego spiczaste różowe paznokcie.

- Nie, ja... Ja nie mogę, po prostu nie mogę- wymamrotał, wyrywając z uścisku Charlotte swoją rękę.

Señorita| C.LeclercOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz