Siedział przy podłużnym, hebanowym stole, zawzięcie kreśląc paznokciem drobne linie na podłokietniku kunsztownie wykonanego krzesła, stojącego u szczytu stołu. Poza nim siedziało przy nim wielu – podobno – wybitnych mężów. Uczeni, wojskowi, specjaliści... dla niego każdy był jednym i tym samym – irytującą, kłapiącą dziobem, bezwartościową pokraką, która nawet własnego króla nie potrafiła ochronić, a co mówić o doradzaniu mu.
Wzrok skupiony miał na srebrnowłosym mężczyźnie siedzącym po jego prawej stronie. Ten, choć podobno nie brakowało mu odwagi i walecznego serca, jak wystraszona sarna wpatrywał się w kielich z winem, jaki postawił przed nim służący już dobrą godzinę temu. Czy mu się dziwił? Skądże. Czerpał niewysłowioną przyjemność z tego, że bał mu się spojrzeć w oczy i chętnie się tym napawał. Jak od wielu lat.
Kiedyś byli przyjaciółmi. Kiedyś bawili się razem w ogrodach zamkowych. Kiedyś toczyli zaciekłe pojedynki na drewniane miecze, jakie wykonał dla nich płatnerz królewski, zanim dobyli tych wykutych w kuźni. Jednak miał wrażenie, że te czasy były dawno za nimi. Tak dawno, jakby nigdy nie miały miejsca. Lorcan Davioli z przyjaciela stał się najbardziej znienawidzoną osobą, rzecz jasna zaraz po ojcu. Kolejna na jego długiej liście osób, którym z całego serca pragnął odpłacić za każdą, nawet najmniejszą rzecz jakiej doświadczył.
Czy był mściwy? Nie. Nie określiłby siebie w ten sposób. W koszarach nazywano go Duszą Smoka, bo podobno wyglądał jakby zależało mu jedynie na skarbcu rodzinnym. Dziwki z burdeli na obrzeżach stolicy nadały mu wdzięczny przydomek Księcia Bez Twarzy. A wszystko przez to, że jedyną emocją, jaką czuł od wielu lat, była czysta, niczym niezmącona nienawiść.
Pamiętał jednak czasy, w których było inaczej. Pamiętał uśmiech, w jakim wykrzywiały się jego usta. Pamiętał śmiech, jaki wyrywał się z jego gardła. Pamiętał szaleńcze bicie serca, kiedy jego wzrok padał na...
– Książę, co o tym sądzisz? – Jeden z członków Wielkiej Rady odezwał się na tyle głośno, że wyrwał go z zamyślenia.
Niespiesznie przeniósł na niego wzrok i chwilę mu się przyglądał w milczeniu. O czym ta banda bezużytecznych glisd rozmawiała? Chyba o konieczności interwencji w sprawie anomalii, jakie zaczynały pojawiać się jedna po drugiej na całym kontynencie. Cóż, to nie był jego problem. Ziemie ludzi były jak na razie nienaruszone i żadna z mocy niewiadomego pochodzenia nie zaszczyciła swoją obecnością jego królestwa. Choć, technicznie rzecz biorąc, nadal należało do umierającego w swoim łożu ojca.
– Niech będzie – stwierdził od niechcenia, wyraźnie pokazując im, że mają wolna rękę.
Za coś król im płacił. Po coś siedzieli w tych niebotycznie drogich i przesadnych szatach przy tym stole. Choćby po to, żeby nie zadawali mu tak trywialnych pytań. Przecież wiedzieli, że nie ma nic do powiedzenia. W końcu król Eneasz Trembley jeszcze żył. Jeszcze.
Ale już niedługo. Jego organizm marnie walczył. Oblewały go zimne poty, trawiła wysoka gorączka, powodując osłabienie, a medycy rozkładali ręce, Nie mogli ulżyć królowej w jej rozpaczy nad traconym małżonkiem. Jeszcze jakby szczerze go kochała... Zmuszono ją do tego małżeństwa. Kazano kochać króla. Kazano spłodzić potomstwo, więc się postarała. Aż za bardzo.
Dała Tegammie następcę tronu. Smoka zrodzonego w pełni księżyca, którą samo słońce postanowiło zakryć swoim cieniem. Chyba jakoś tak to szło. Sam nie pamiętał już tych bzdur, jakie rzekomo działy się podczas jego narodzin. Pamiętał jednak kim był i to doskonale pamiętał.
Witaj, Azgathorze, pomyślał, przenosząc wzrok w kierunku okien, za którymi przetoczył się potężny cień, a zebrani przy stole zamarli, dygocząc niekontrolowanie.
Ludzie. Małe, płochliwe króliczki. Bezbronne stworzenia żyjące na jego łasce. Na łasce Smoczego Jeźdźca. Tego, który zasiadał na grzbiecie samego Azgathora, Syna Burzy, potężnego gada o niewyobrażalnej rozpiętość skrzydeł i łuskach czarnych jak sama Otchłań Murakhi – boga będącego opiekunem dusz, śmiercią we własnej osobie.
Smoczyca ojca – Temidala, córka ognia – podupadła na zdrowiu razem z nim. Konała w jaskiniach pod zamkiem, trawiona tą samą, dziwną gorączką i brakiem sił co jej Jeździec. Wszak Jeździec i smok byli połączeni sercem i duszą. Powiadano, że i umysły potrafili dzielić, ale on za nic w świecie nie chciałby, żeby jego smok znał myśli kotłujące mu się w głowie. Wystarczało mu to, że jedno nie może żyć bez drugiego. Przekleństwo władców.
Kiedy rodził się następca tronu, pojawiało się i jajo. Nikt nie wiedział skąd, jak i dlaczego. Jeden następca, jedno smocze jajo. Kiedy następca osiągnął wiek trzech lat, z jaja wykluwał się smok, który od tego momentu był nierozerwalną jednością z przyszłym królem. Dorastał z nim, uczył się świata, sztuk walki, poznawał tajniki lotu... Jeździec i smok wszystkiego uczyli się razem, więc nic dziwnego, że i razem umierali.
– Wybacz, Wielka Rado – zaczął, podnosząc się z miejsca, a spojrzenia wszystkich błyskawicznie wbiły się w niego, pełne przerażenia i trwogi. – Pójdę zobaczyć jak czuje się nasz drogi król. Skupienie się w obecnej sytuacji jest rzeczą niemożliwą. – Ton miał spokojny i bez wyrazu. – Dokończcie naradę i wyznaczcie termin wizytacji u Lorda Protektora – dodał, zanim ruszył do wyjścia z sali obrad.
Lorcan bez słowa podążył za nim. Jako jego osobisty gwardzista i dowódca straży królewskiej miał taki obowiązek. Był jego prywatnym, znienawidzonym kundlem, a on doskonale wiedział, że są na siebie skazani do końca życia.
Lord Protektor, o którym zmuszony był wspomnieć przy stole, był władcą Sarii. Królestwa za murem stworzonym z gór Rymraanu. Władcą, który ośmielił się najechać na Singilonusa i wyrwać siłą ziemię przynależne kiedyś do Tegammy, jeszcze za czasów jego pradziadka. On też był na liście. Za to, jaką hańbą okrył jego ród. Ale już niedługo. Niedługo odpłaci się każdemu z nich, zaczynając od ojca.
CZYTASZ
Barwy Chaosu. Wierność szmaragdu (tom 1)
FantasyRaven lubi swoje życie. Ma dobrą pracę w Straży Lorda Protektora, dom na przedmieściach i kochającego partnera. Nawet samochód, który lata świetności ma już za sobą, jest przyjemną częścią jego codzienności. Jednak wszystko musi się kiedyś skończyć...