Capítulo catorce

411 37 1
                                    

VÍCTIMA

Oddaję ostatni strzał, dopóki nie kończy mi się magazynek z nabojami. Wyjmuję go, wkładam pełny i pociągam lekko zamek do tyłu, pozwalając tym samym, by powrócił na poprzednie miejsce. Nigdy bym się nie spodziewała, że nauczę się obsługiwać pistoletem, jednak ciągłe irytujące uwagi ze strony Santforda i dogryzki, szybko mnie tego nauczyły. Już od godziny udziela mi lekcji nauki na strzelnicy, jak obsługiwać się bronią krótką w przypadku ewentualnego zagrożenia, które może mnie spotkać. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam, ale zdecydowanie potrzebuję chwilowego odpoczynku.

– Wystarczy – oznajmia mężczyzna, tym samym pozwalając mi na chwilę przerwy. – Za dziesięć minut znowu zaczynamy.

Przewracam oczami, marząc jedynie o znalezieniu się w domu. Santford podchodzi do mnie i wystawia rękę, a ja podaję mu broń. Ściągam taktyczne słuchawki i okulary, po czym kieruję się w stronę małego stolika przy ścianie, obok którego jest krzesło. Odkładam na nim rzeczy, siadam na krześle i sięgam po stojącą obok wodę. Upijam duży łyk, kątem oka obserwując moje utrapienie, z którym jestem zmuszona spędzać czas od wczorajszej nocy. I z każdą sekundą mam go coraz bardziej dość.

Nie wiem, co sobie myślał, zabierając mnie tutaj. Ja i jakakolwiek broń to nie jest dobre połączenie, a szczególnie w praktyce. W sumie to sam miał szansę się przekonać. Dzisiaj rano, około siódmej, kiedy się obudziłam – a raczej te jego pieprzone ciężkie buty mnie obudziły – oznajmił, że za dwie godziny jedziemy na strzelnicę, bo jak uzasadnił, to nie będzie przy mnie dwadzieścia cztery na dobę, powinnam nauczyć się skutecznie bronić i przydać, dopóki mój tata nie zostanie złapany. Mam nadzieję, że to ostatnia „atrakcja", jaką zaplanował na dziś i na nasze pozostałe dni.

Podczas gdy mężczyzna robi coś przy pistolecie, jego telefon zaczyna dzwonić. Wyciąga go z tylnej kieszeni jeansów i ściąga brwi, najwidoczniej zauważając coś na wyświetlaczu. Szybkim krokiem zmierza w stronę blatu znajdującego się naprzeciwko mnie, który jest jakieś pięć metrów dalej i kładzie na nim broń, skręcając w stronę drzwi wyjściowych. W ogóle nie umknęło mi jego ostrzegawcze spojrzenie, które dostaje przy pierwszej lepszej okazji.

Kiedy znika za drzwiami, powietrze staje się o niebo lżejsze, a atmosfera przyjemniejsza i zdatna do normalnego oddychania. Szkoda, że nakazał mi zostawiać mój telefon w moim „tymczasowym domu", a do tego pozbawił karty SIM, bo w takich chwilach nie mam co robić. Musiałam hardo zadrzeć brodę do góry i przełknąć gorycz oraz wykonać jego polecenie, tak jak powiedział ten cały kapitan.

W końcu chodzi o moje „bezpieczeństwo" i „współpracę" w szybszym namierzeniu Reyésa, nie?

Też chciałabym w to wierzyć.

Drzwi po kilku błogich minutach otwierają się, przez co znowu muszę zmierzyć się z smutną rzeczywistością. Ciężkie kroki ponownie wypełniają pomieszczenie. Muszę unieść lekko brodę, kiedy Santford staje naprzeciw mnie, na szczęście zachowując nieduży dystans. Ten facet ma z dwa metry jak nie więcej. Gapi się na mnie tym swoim zimnym, a zarazem pustym spojrzeniem, do którego niestety będę musiała się przyzwyczaić. Zaczynam odczuwać zdenerwowanie i irytację, kiedy tak stoi nade mną i nie zamierza się odezwać.

– Co? – pytam trochę ostrzej niż zamierzałam.

W duszy biję sobie brawa, ponieważ jak zwykle nie przemyślałam słów ani tonu, co tutaj – na moje nieszczęście – ma ogromne znaczenie. Ale nie ma już odwrotu.

SicarioOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz