Vince
W moim życiu mógłbym wymienić kilka dni, które nazwałbym jednymi z najgorszych.
Dzień w którym dowiedziałem się o śmiertelnej chorobie mojej mamy.
Dzień w którym umarła.
Dzień w którym straciłem swojego najlepszego przyjaciela, który przedawkował morfinę oraz kokainę i umierał w konwulsjach na moich oczach, a ja nic nie mogłem zrobić, oprócz czekania na pogotowie po które zadzwoniłem.
Dzień w którym przedawkowałem leki nasenne w wieku siedemnastu lat i trafiłem na intensywną terapię, i te wyrzuty sumienia gdy widziałem mojego ojca pogrążonego w żałobie po utracie żony, siedzącego przy łóżku szpitalnym swojego jedynego syna.
Dzień, kiedy lekarz stwierdził u mnie depresję i stany lękowe, oraz uzależnienie od tabletek uspakajających.
Teraz mogłem dodać do tej listy dzień w którym straciłem na stole operacyjnym pierwszą pacjentkę i jej nienarodzone dziecko.
Cóż, jako dzieciak miałem ze sobą naprawdę sporo problemów.
Nie byłem grzecznym chłopcem.
Odkąd rodzice zabrali mnie w brew mojej woli do Japonii w której nie umiałem się odnaleźć i nie chciałem mieszkać, zacząłem się buntować i wypadłem w złe towarzystwo. Wdawałem się w bójki, chodziłem na imprezy na których robiłem naprawdę głupie rzeczy, sypiałem z przypadkowymi dziewczynami, piłem, wciągałem różne gówno, które robiło bałagan w mojej głowie.
Byłem nastolatkiem – miałem piętnaście, szesnaście lat i najlepszego przyjaciela – Conniego.
Razem z nim piłem, paliłem, wciągałem i imprezowałem. Razem z nim podrywałem dziewczyny i robiłem te wszystkie głupie rzeczy o których wspomniałem. Aż do dnia kiedy on przesadził z narkotykami i zasłabł w łazience jednego z klubów w Tokio.
Byłem przerażony gdy patrzył na mnie niewidzącym wzrokiem, trząsł się, z ust leciała mu piana z krwią, po prostu… Umierał.
Miał wtedy szesnaście lat, tak jak ja.
Zadzwoniłem po karetkę.
Przyjechali za późno.
Mogłem tylko trzymać go w ramionach i patrzeć jak odchodzi. Nic więcej nie potrafiłem zrobić, i nie umiałem sobie tego wybaczyć. Cały czas o tym myślałem.
Przedawkował, owszem, niektórzy powiedzieliby – sam był sobie winny. Ale to nieprawda.
Uzależnienie jest chorobą, a on był tylko głupim szczeniakiem. Był zagubiony, samotny i do cholery nie zasłużył na taki koniec - zasłużył na dużo, dużo więcej, ale go zawiodłem. Mogłem coś zrobić, cokolwiek. Powinienem być odpowiedzialny, pomóc mu zamiast z nim ćpać i pić.
Czułem się winny tej śmierci i nigdy nie zapomnę widoku jego przerażonych, załzawionych oczu. Ten obraz miał mnie prześladować do końca życia, na co w pełni zasłużyłem.
Później zachorowała mama. Choroba szybko ją zabrała. Odeszła pozostawiając po sobie pustkę.
Nie chciałem się zabić – nie zrobiłbym tego mojemu tacie, ale cierpiałem i chciałem przestać czuć i myśleć - pragnąłem jedynie zasnąć.
Nie pamiętam momentu w którym wziąłem tabletki, za to w pamięci utkwiła mi napuchnięta od płaczu twarz mojego taty, która przywitała mnie gdy obudziłem się po kilku dniach śpiączki farmakologicznej w szpitalnym łóżku
Tata zabrał mnie do psychologa, później psychiatra zdiagnozował u mnie depresję.
Depresja to rak duszy – mawiają.
CZYTASZ
Bliżej
RomanceRuby jest nielegalną imigrantką, która uciekła do Stanów przed bolesną przeszłością i ludźmi planującymi zamienić jej życie w piekło. Dziewczyna ma zaledwie osiemnaście lat, jest samotna i zagubiona, pracuje na czarno bez szansy na normalność, eduka...